Menu Zamknij

Deszczowe Rafał Majka Days 2021

Majka Days był najprawdopodobniej przedostatnim moim startem w tym sezonie. Nie był on przeze mnie kompletnie uwzględniany w „kalendarzu wyścigów”, jednak z uwagi na fakt, że dzień wcześniej i tak byłem nieopodal na zawodach w Niepołomicach to postanowiłem usmażyć dwie pieczenie na jednym ogniu.

Niestety, start w Majka Days spowodował, że wieczorne After Party u Tomka Marczyńskiego musiałem opuścić już o godzinie 23. Ale to w zasadzie przedostatnia negatywna wiadomość dotycząca tych zawodów. Ostatnia negatywna to oczywiście… pogoda, a raczej jej brak. O ile prognozy były bardzo łaskawe, o tyle rzeczywistość je brutalnie zweryfikowała.

Im bliżej Dobczyc (gdzie odbył się start i meta), tym większy deszcz. W głowie chodziły myśli, że start ten nie ma większego sensu, a tylko można nabawić się niepotrzebnie kontuzji na górzystej trasie. Przezwyciężył jednak materializm. 150PLN wpisowego nie mogło się ot tak bez walki zmarnować! Oczywiście sylwetka gospodarza – Rafała Majki, w mojej opinii najlepszego polskiego kolarza w XXI wieku też miała wpływ na tę decyzję!

6 stopni ciepła (a raczej zimna) i deszcz z nieba sprawił, że do sektora startowego wszedłem chyba jako przedostatni. Ostatni był Mateusz, z którym to przyjechałem. Obaj, z kubkiem gorącego espresso od baristy Marcina Ziemianka z RASO, wbiliśmy się gdzieś w połowę naszego sektora.

Aaaa, bo bym zapomniał. Wybrałem dystans średni – 60km i około 1200m przewyższenia. Dlaczego nie długi? Bo nie wiedziałem ile mi zejdzie czasu na wspomnianej wcześniej imprezie. Dlaczego nie krótki? Aby nie imprezować do rana.

Nasz dystans był najliczniej obsadzony. Ponad 400 uczestników i uczestniczek. Start od razu jest ostry i po 800m przejazdu przez miasto zaczyna się bardzo stromy podjazd. Jak więc możecie się domyślać, taktyka wejścia w sektor kilka minut przed startem najprawdopodobniej nie była najlepszym wyborem. Postawiłem na sprawdzone rozwiązanie – przejście chodnikiem. Przejście to było na tyle udane, że u podnóża niespełna kilometrowego podjazdu (12% śr. nachylenie) znalazłem się w drugim szeregu, tuż za gospodarzem – Rafałem Majką 😀

Do rywalizacji przystąpiłem kompletnie nierozgrzany. Bo i po co się grzać… więc pierwszy podjazd wszedł mi w nogi aż miło. Na szczyt wyjechałem gdzieś koło 3-4 pozycji.

Pierwszy zjazd sprawił, że po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, czemu właściwie nie używam roweru z hamulcami tarczowymi? Jechałem bardzo ostrożnie, starając się wybadać na ile mogę sobie pozwolić z prędkością w tych warunkach.

Przed drugim podjazdem jechaliśmy w grupce około 30-40 osobowej. Trasy nie znałem kompletnie. Wiedziałem tylko, że cały czas jest góra-dół. Aby mniej się stresować jazdą w grupie postanowiłem, że na kolejnym podjeździe spróbuję rozerwać stawkę. Tak też uczyniłem. Solidny atak z lewej strony przetrzymało siedmiu śmiałków. Na szczycie zorientowałem się, że ta sztuka nie udała się niestety Mateuszowi. Stwierdziłem, że to „dobra okoliczność”, aby trochę mniej pracować.

Jednak, gdy odwracając się na horyzoncie nie widziałem grupy goniącej to postanowiłem nie czekać na kolegę tylko wziąć się do robienia dalszej selekcji. Nie na rękę była mi sytuacja, że w czołówce było dwóch zawodników STS JordanMateusz i Patryk Burda, z których ten drugi nie dawał żadnych zmian.

Na czwartym, najdłuższym tego dnia, podjeździe postanowiłem pójść bardzo mocno od samego spodu. W połowie góry zostaliśmy we czterech – Ja, Mateusz Burda, Piotr Bochnak i Patrycjusz Urbanek. To właśnie ten ostatni, w mojej opinii, był tutaj najgroźniejszym zawodnikiem.

Z tego, co się orientuję to Patrycjusz uszkodził swojego Treka na Tatra Road Race i na Majka Days pojawił się na jakimś zastępczym rowerze, co raczej nie pomagało Mu w rywalizacji.

Przed szczytem właśnie Patrycjusz dał bardzo mocną zmianę, a ja nieco zmęczony wcześniejszym atakiem pod wiatr miałem solidne obawy o to, czy ten podjazd się w końcu skończy. Na szczęście skończył się w odpowiednim momencie i na zjeździe mogłem nieco odpocząć.

Później współpraca w naszej czwórce przebiegała wręcz wzorowo. Wszyscy ładnie chodzili po zmianach, a ja zastanawiałem się, jak tu zgubić jeszcze jednego rywala, aby zostać tylko we trójkę. Najsłabszy wydawał mi się Piotr z NKK, dawał najsłabsze zmiany, a pod górę nie jechał zbyt ochoczo. Jednak zarówno On, jak i Patryk mieli nade mną przewagę w postaci lepszej techniki zjazdowej w tych warunkach i tego obawiałem się chyba najbardziej.

Chociaż w drugiej połowie dystansu padać przestało, to jednak mokra nawierzchnia z nami już została. Gdzieś na trzecim podjeździe od końca bardzo mocno zaczął naciągać Patrycjusz. To były takie dziwne interwałowe ataki, po których trochę zwalniał, by za chwilę znowu zrobić poprawkę. Zniosłem to dość dobrze i tylko oglądałem się na rywali, czy ktoś z nich czasem nie puścił koła. Jednak nikt chyba nawet o tym nie myślał.

Stwierdziłem, że i moje ataki nie mają już większego sensu i prawdopodobnie wszystko rozegra się na ostatnim podjeździe, z którego szczytu był kilometr zjazdu i 800m płaskiego przez miasto.

Jednak na trzecim od końca zjeździe stało się coś, czego się chyba najbardziej obawiałem. Moja technika nie poszła w parze z prędkością, jaką nadał Mateusz Burda. Na jednym zakręcie trochę mnie wyniosło na zewnątrz, straciłem kilkadziesiąt metrów do Mateusza. Później wyprzedził mnie Piotrek. Następnie była dość niebezpieczna sekwencja dwóch zakrętów, które bardzo chciałem pojechać spokojnie. Na drugim z zakrętów połowę drogi blokowała karetka pogotowia, która pomagała komuś, kto tego dnia przeszarżował.

Mateusz zdobył około 10 sekund przewagi. Za chwile doskoczył do mnie Patrycjusz i na przedostatnim podjeździe ruszyliśmy w pogoń. Do niej zgarnęliśmy Piotrka, a na celowniku był tylko jeden uciekinier. Nawet pomyślałem, że to może dobrze, Mateusz się trochę zmęczy, dojedziemy go, a później nie będzie miał już tyle sił.

Tak się niestety nie stało. Mateusz, jak się później okazało, zrobił najszybszy czas dnia na tym podjeździe, a my trochę pogodziliśmy się z losem walki o drugą lokatę.

Przed ostatnim podjazdem na fragmencie płaskiego, nikt z naszej trójki nie miał ochoty wyjść na czoło grupy, więc zrobiłem to ja, aby nie zamulać tempa. U podnóża ostatniego podjazdu zza moich pleców ruszył Patrycjusz, za nim podążył Piotrek, a moje nogi powiedziały pas… Zacząłem jechać swoim, mocnym, tempem i ciągle miałem dwójkę szarżującą na około 10 sekund przed sobą. Przed szczytem na wypłaszczeniu nawet chyba zacząłem nieco odrabiać, ale szybki zjazd, po którym za chwilę była meta sprawił, że przewaga okazała się już nie do odrobienia.

Wygrał oczywiście Mateusz Burda, za nim z około 40 sekundową stratą na metę wpadł Piotr Bochnak oraz Patrycjusz Urbanek. Ja dotarłem do mety kilkanaście sekund później zajmując 4 miejsce open oraz drugie w kategorii wiekowej do 29 lat.

Jak się okazało, moje predykcje co do „mocy” zawodników były błędne, a najsłabszym z tej czwórki okazałem się ja 🙂

Nie mniej jednak jestem bardzo zadowolony z występu. Uważam, że wykonałem kawał (nikomu nie potrzebnej) roboty i poradziłem sobie całkiem nieźle w tych deszczowych warunkach.

Słowem podsumowania dodam tylko, że mój puls maksymalny z wyścigu wyniósł 185 bpm, co zazwyczaj jest moim średnim pulsem z niespełna dwugodzinnych zmagań. Średnio tym razem puls wskazywał 165 uderzeń na minutę, co jest moim historycznie najniższym wynikiem. Zapewne wpływ na to miał wyścig, który jechałem dzień wcześniej, kilka piw na after party oraz oczywiście niska temperatura. Nie sądzę, aby jakoś znacząco to wpłynęło na moją ogólną dyspozycję. Zakładam, że gdybym przyjechał na pełnej świeżości, to też byłbym czwarty 😀

Dzięki wszystkim za dobrą zabawę i rywalizację – do zobaczenia na kolejnych wyścigach!

 

Wszystkie fotki: Bike Life

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *