Menu Zamknij

Najtrudniejszy wyścig w polsce – Tatra Road Race

Jest taki jednoetapowy wyścig, na którego nazwę od razu przyspiesza bicie serca, a mięśnie jakoś tak zaczynają mocniej piec. To właśnie Tatra Road Race. Co roku organizowany przez ekipę Tatra Cycling Events w Zakopanem i jego bliskiej podhalańskiej okolicy.

Do wyboru tradycyjnie dwa dystanse HARD i HELL. Pierwszy liczy sobie około 55km i 1500m przewyższenia, drugi zaś – królewski – 120km oraz aż 3300m w pionie! O ile 120km jest na spokojnie do przejechania przez 95% amatorów śmigających na szosie, o tyle dodając na tym dystansie 3300m przewyższenia staje się to już dużo mniej oczywiste. W tym roku widzę po swoich cyferkach, że dyspozycja jest naprawdę fajna. Wyniki na zawodach tego niestety nie odzwierciedlają, nie mniej jednak są to moje najlepsze cyferki jakie kiedykolwiek Wahoo mi pokazywało. Mając na uwadze powyższe postanowiłem zadebiutować na królewskim dystansie – HELL. W latach 2017 i 2018 stawałem tu na starcie krótkiego dystansu. Za każdym razem zgarniałem pierwszą premię górską, a cały wyścig kończyłem w top 10. Apetyt u mnie w tym roku też był na top 10, jednak celem minimum było dla mnie top 20. Tegoroczna edycja, z uwagi na remont słynnego podjazdu Salamandra, miała swój start tuż przed szczytem Gubałówki, zaś metę… właśnie na Gubałówce.

Na Podhale, z ekipą Varso z Warszawy, dotarliśmy 12h przed startem. Wystarczająco? Myślę, że nie 😃 W nocy Janek z serwisu rowerowego Legion pomógł mi jeszcze z małym problemem technicznym w rowerze, za co jestem niezmiernie wdzięczny! Pakiet startowy odebrałem na 20 minut przed rozpoczęciem ścigania. Niestety brakło już czasu na jakąś sensowną rozgrzewkę. Było trochę stresu i nerwów, ale udało się stanąć na starcie! Z uwagi na moją absencję w poprzednich edycjach TRR dostałem sektor numer 2. Oznaczało to dla mnie tyle, że na starcie musiałem zrobić wszystko, aby przejść do czołówki zanim rozpocznie się kręty i niebezpieczny, miejscami, zjazd. Na to zadanie organizator dał mi 800m podjazdu. Tutaj nie chcę się rozpisywać o pomyśle startu ostrego pod 10% podjazd, gdzie połowa zawodników miała problemy z szybkim wpięciem w bloki. Rozumiem, że organizator za bardzo nie miał innego wyjścia.

Przejście do czołówki poszło mi dość sprawnie, już po 500m byłem w okolicy 20-25 pozycji. Wtedy też chyba poszło jakieś mocne przyspieszenie z samego przodu, a moje nogi powiedziały, odpuść trochę, wszystko się zjedzie, a Ty oszczędzisz trochę sił na kolejne 119km. Niestety moje założenia minęły się z rzeczywistością i po szybkim zjeździe oraz kolejnym krótkim bardzo stromym podjeździe wylądowałem w goniącej grupie zawodników z Grześkiem Jazurkiem, Lechem Gradzińskim oraz Karolem (najprawdopodobniej). Na trzecim podjeździe jeszcze czułem się bardzo fajnie i trzymając wysokie waty próbowałem zminimalizować te 20-30 sekund straty. Później mój „ulubiony” zjazd z Ostrysza przejechałem bardzo asekuracyjnie, pamiętając swój lot w pole sprzed kilku lat w tym miejscu i… pozostała 3 zawodników zdołała mnie dogonić.

Na kolejnym podjeździe zaczęliśmy zgodną współpracę, licząc, że w czołówce zdarzą się jakieś przestoje. A na czele tego spokoju ponoć nie było, uformowała się ucieczka z Adamem Wójcikiem (faworytem każdego wyścigu dla amatorów), Jakubem Jąkałą (zwycięzcą tegorocznej etapówki Nowy Targ Road Challenge) oraz Przemkiem Niemcem (tak – tym, który w swoim palmares ma zwycięstwo etapowe na La Vuelta oraz 6 miejsce w generalce Giro d’Italia). Pościg napędzał Adam Adamkiewicz (zwycięzca Tour de Pologne Amatorów) i kilku innych zawodników. Jak widzicie, znaleźliśmy się w fatalnej sytuacji 😁 Pierwsza godzina była niesamowicie mocną pracą w moim (naszym) wykonaniu. Moc znormalizowana była niewiele niższa od 4,5w/kg w moim przypadku – za to musiałem zapłacić w drugiej części zmagań, ale kto by o tym myślał?

Po mniej więcej 1,5h rywalizacji udaje nam się dogonić 3-osobową grupkę z moim starym dobrym znajomym – Krzysztofem Porębą (chyba mogę o Nim tak mówić, gdyż to zawodnik, z którym najwiecej czasu spędziłem podczas wszystkich tegorocznych wyścigów, zapewne z uwagi na wspólne ściganie na Podhale Tour). Czułem, że ta sytuacja może nieco uśpić tempo w naszej grupie i tak się chyba też stało. Kilkanaście kilometrów później dogoniła nas grupa bodajże 5 zawodników. Chwilę później zaczęliśmy pierwszy podjazd pod Pitoniówkę. To taka cholernie stroma ścianka, która wydaje się nie mieć końca. Tam odjechał od nas wcześniej wspomniany (chyba) Karol, a my zgodnie, w grupce około 10 zawodników, pojechaliśmy w pogoń.

Moje nogi kręciły coraz wolniej, waty spadały z podjazdu na podjazd. Wydaje mi się, że w jedzeniu nie popełniłem żadnego błędu. Błąd popełniłem za to na pierwszym bufecie, gdy postanowiłem nie brać bidonu. Zdecydowanie zaczęło brakować mi nawodnienia, jednak nie była to jeszcze ekstremalna sytuacja. Na drugim bufecie nie odmówiłem już izotonika. Od razu wypiłem z 250ml i chyba zrobiłem to zbyt łapczywie, bo pojawiły się u mnie pierwsze skurcze żołądka.

Drugi podjazd pod Pitoniówkę niejako zakończył moje „marzenia” o solidną lokatę tego dnia. Skurcze w czwórkach włączyły mi lampkę ostrzegawczą w głowie, aby trochę odpuścić grupę i pojechać własnym tempem. Zostałem w grupce z Waldkiem, później dojechał do nas jeszcze jeden zawodnik. Tempo było już tragiczne. Wyjście ponad 220 wat na podjeździe było raczej rzadkością.

Za trzecim bufetem na poprawce pod Bustryk zostałem sam odliczając każde kolejne 100m do mety. Na zjeździe minęła mnie grupka około 5 zawodników. Niestety nie byłem w stanie złapać się na ich koło. Podjazd Słodyczki był ukoronowaniem moich cierpień, kolejne kilkanaście osób minęło mnie jak przysłowiowy wóz z gnojem. Miałem w swojej głowie dużo myśli, aby odpuścić i się wycofać. Skręcić na metę, zamiast na dwa ostatnie podjazdy tego dnia… Zdobyłem się jednak na ostatnie siły i postanowiłem jakoś ukończyć te zawody. Skurcze żołądka w tym nie pomagały, a ostatni 5-kilometrowy podjazd do mety, myślałem, że nie skończy się nigdy.

Do mety dojechałem na 45 pozycji. Kończąc rywalizację po 4 godzinach i 23 minutach. Zwyciężył nie kto inny jak Adam Wójcik, drugi na metę wpadł Przemek Niemiec, a podium uzupełnił Damian Bartoszek. Te wyniki pokazują, jak wysoki jest poziom i jak ciężko jest wygrać amatorskie zawody nawet gościowi, który ledwie dwa lata temu skończył swoją zawodową karierę i był jednym z najlepszych polskich „górali” – tym większe gratulacje dla Adama!

Czy zatem można przygotować się do takiego wyścigu jak Tatra Road Race jeżdżąc głównie na płaskim Mazowszu? W mojej opinii nie jest to możliwe. Taki interwał, jaki zaserwował nam organizator przez pierwsze 15 minut wyścigu jest wręcz niemożliwy do wytrenowania na płaskim. 2 minuty w opór, kilka minut przerwy na zjeździe, 2 minuty w opór, kilka minut prerwy na zjeździe i 3 minuty w opór… A przecież jeszcze 110km do końca rywalizacji.Kolejnym aspektem jest technika pokonywania zjazdów. Podhalańskie ścianki trzeba umieć też dobrze zjeżdżać. Te, często niewyprofilowane, zjazdy są śmiertelnie niebezpieczne i nie można sobie pozwolić na chwilę zawahania przy wchodzeniu w zakręt, o czym niestety niejeden uczestnik miał okazję się przekonać (nawet ze ścisłej czołówki).

W dodatku ja „cierpiałem” z powodu blokady w głowie po kraksie na zjeździe podczas Tour de Pologne Amatorów i tak właściwie na zjazdach cierpiałem chyba bardziej niż na podjazdach…

Ciężko mi wymienić błędy jakie popełniłem, bo było ich aż za dużo: zbyt asekuracyjny start, słaba technika zjazdowa, nieodpowiednie nawodnienie (było 26 stopni ciepła, a miało być 19). Pewnie wymówek znalazłbym więcej. Ale najważniejsze to czerpać radość z jazdy na rowerze i samego ścigania, czego przez ostatnie 30 kilometrów zmagań mi zdecydowanie zabrakło. Z czystym sumieniem mówię, że był to zdecydowanie najtrudniejszy wyścig, w jakim miałem okazję startować w swojej „karierze”. Był też specyficzny z uwagi na fakt, że pierwszy raz w życiu, praktycznie ani minuty nie udało mi się przejechać w czołowej grupie.

Czy wrócię tu za rok? Zapewne tak! Czy znowu wybiorę dystans HELL? Ciężko na ten moment powiedzieć 🙂

Tymczasem, dziekuję organizatorom za super trasę i wspaniałą organizację. Bufet i miasteczko zawodów, jak co roku, były zorganizowany na złoty medal!

Gratuluję zwycięzcom, dziękuję współrywalizatorom – do zobaczenia! 🙂

 

1 Komentarz

  1. Tomo

    Forma dopisuje i to najważniejsze. Z ciekawości poczytałbym także o ostatnich dwóch wyścigach, tym bardziej że warunki były kiepskie, a sam nigdy nie wiem jak się ubrać na intensywny trening przy takiej pogodzie 😀

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *