Menu Zamknij

Szosowy (ultra)maraton Podhale Tour 2021

Jest taki wyścig z pogranicza maratonu ultra oraz wyścigu szosowego. Mimo, że w tym roku odbyła się dopiero jego druga edycja, to dla mnie stał się on już trochę jakby symbolem. W końcu sumarycznie na tej imprezie spędziłem już około 20 godzin i ciężko byłoby w mojej „karierze” znaleźć inny wyścig jednodniowy, w którym na wszystkich edycjach spędziłbym więcej czasu. To właśnie Podhale Tour – impreza mająca swój początek przed laty jako wyścig wieloetapowy.

W tym roku organizator – TC Orzeł Spytkowice – zaserwował 314km oraz około 4500m przewyższenia. A więc o 15km i 800m pionu więcej niż w edycji ubiegłej, o której poczytać możecie tutaj. Zmienił się właściwie jeden fragment trasy w okolicach Mszany Dolnej. Zamiast jednego nudnego podjazdu po drodze wojewódzkiej w tym roku  dostaliśmy cztery sztajfy. Co ciekawe, żadnej z tych nowości nie jechałem do tej pory. Pozostała część trasy przebiegła bez zmian.

Dla niewtajemniczonych: starty zawodników odbywają się co 10 minut. Startujemy w grupach 5-7 osobowych. Zapisując się w jednym z ostatnich możliwych terminów nie miałem wielu godzin odjazdu do wyboru. Padło na godzinę 6:10, o której to pozostawały trzy ostatnie miejsca. Zająłem je więc ja oraz moi koledzy – Patryk i Michał, z którymi wspólnie postanowiliśmy zmierzyć się z tegoroczną trasą. Kilka dni później niespodziewanie odkryłem, że do naszej trójki w zapisach dołączył nie kto inny jak Mariusz Cukierski. Gość, który jest absolutną czołówką ultrakolarzy w Polsce. Piątym zawodnikiem, a zarazem ostatnim, był bliżej mi nieznany (jeszcze) Krzysiek.

Ruszyliśmy punktualnie – 6:10 z miejscowości Spytkowice. Nastawienie miałem takie, aby ten dystans po prostu przejechać. Nie zależało mi na walce o czołowe lokaty. Wyścig ten potraktowałem jako „baza” pod drugą część sezonu. Już na pierwszej hopce bardzo mocno zaczął naciągać Mariusz. Przyznam szczerze, że byłem mocno zaskoczony tym, że na moim liczniku w rubryce mocy cały czas była trójka z przodu. Oznaczało to mniej więcej tyle, że jechałem w okolicach swojego progu. Niezbyt optymistyczna informacja, zważywszy, że przed nami jeszcze około 10h jazdy, co?

Moją taktyką na taki dystans było, aby całość przejechać w miarę możliwości równo. Myślałem, że kolarze ultra mają podobną taktykę… Tymczasem podjazd pod Krowiarki połknęliśmy w tempie praktycznie wyścigowym. Kolejny podjazd i Mariusz znowu poleciał swoje. Tym razem nieco Go odpuściliśmy, wiedząc że na zjazdach jesteśmy w stanie odrobić straty. Tak też się stało i na płaskim dojeździe do Przełęczy Kocierskiej znów jechaliśmy w piątkę. Tutaj zaliczyłem pierwsze problemy ze swoją dyspozycją. Nie bardzo wiem czym mogło to być spowodowane, ale poczułem ogromną niemoc w nogach. Jadąc na kole miałem niemały kłopot go utrzymać. Jednocześnie na watomierzu ciągle pojawiały się jakieś dziwnie wysokie cyferki. Wpadłem nawet na pomysł sprawdzić, czy aby na pewno nie ocierają mi hamulce… nie ocierały. Współtowarzysze okazali się niezwykle wyrozumiali, dzięki czemu mogłem przejechać kolejne kilkanaście kilometrów „na świadka” z tyłu grupy i złapać nieco oddech. Kocierska to powtórka z rozrywki. Tym razem na szczycie czekał na nas pierwszy z czterech zorganizowanych na trasie bufetów. Na szczycie Mariusz zameldował się jako pierwszy. Ja zaś złapałem rytm kręcenia i w swoim tempie również po chwili osiągnąłem punkt przewyższenia.

Eh, gdybym wiedział, że bufety na Podhale Tour będą tak bogato zorganizowane to zapewne nie zabrałbym ze sobą w kieszonki na start banana, pięciu batonów, trzech żeli i bułki z dżemem… Na bufecie było wszystko: banany, żele, batony, izotonik, pepsi i pewnie jeszcze kilka innych smakołyków. Dolewamy bidony na szybkości i wracamy do roboty. Plan zakładał minimalizację czasu spędzonego na bufetach. Po zjeździe czekał nas długi odcinek pozornie płaskiej trasy. Przelecieliśmy żwawo przez Andrychów, a następnie minęliśmy Wadowice. Kolejnym podjazdem była Jachówka. Podjazd w zasadzie bez historii. Na szczycie zameldowaliśmy się w komplecie. Nieco zdziwił nas fakt, że nie było tam bufetu (znajdował się tam w ubiegłym roku). W tym roku bufet znajdował się po zjeździe kilka kilometrów dalej. Znowu szybki pit-stop i lecimy dalej.

Po chwili osiągnęliśmy półmetek wyścigu. 150km przejechane mieliśmy z prędkością przekraczającą 35km/h. Ja zakładałem, aby całość przejechać w tempie około 32-33km/h. Więc wydawać by się mogło, że byliśmy sporo ponad kreską. Nudny fragment wzdłuż zakopianki minął dość szybko i po chwili rozpoczęliśmy pierwszą, dla mnie, nowość – Glisne. U podnóża Mariusz rzucił do mnie, że ma tutaj KOMa i jest bardzo ciekawy czy się dziś do niego zbliżymy na leaderboardzie na Stravie. Skwitowałem to lekkim uśmiechem i zbagatelizowałem. Kto by na jakimś 300km wyścigu kręcił KOMy…  Jak się później okazało, do KOMa brakło mi 25 sekund (na 12 minutowym podjeździe). Tempo szło grube, a podyktował je Krzysiek Poręba. W połowie podjazdu Patryk i Michał postanowili trochę zluzować i pojechać swoim tempem. Na zjeździe nasza trójka nieco się rozbiła, ale po chwili płaskiego i korków w Mszanie byliśmy już razem – we trzech. U podnóża podjazdu pod Wilczyce dojechali do nas z powrotem Michał i Patryk. Niestety ten pierwszy z uwagi na problemy żołądkowe po chwili musiał odpuścić tempo dyktowane tym razem przez Mariusza.

Na szczycie zameldowaliśmy się we czwórkę. Krótki zjazd i poprawka – Przełęcz Rydza Śmigłego. Niezbyt długi i niezbyt strony podjazd. Lecz po 170km nie ma to wielkiego znaczenia. Każdy wznios terenu staje się trudniejszy do potęgi. Na tym podjeździe pas powiedział Patryk. Ja z bólem w nogach i pierwszymi skurczami utrzymałem szarżujących Krzyśka i  Mariusza.

Przed kolejnym podjazdem czekał na nas bufet. Tutaj chciałbym przeprosić Pana obsługującego ten punkt żywieniowy za swoje „śmiecenie”. Wszystkie papierki po żelach i batonach, jakie zgromadziłem od poprzedniego bufetu, wyrzuciłem na ziemię, gdyż miałem już na tyle ciemno przed oczami, że nie byłem w stanie znaleźć kosza na śmieci. Przepraszam i dziękuję za wyrozumiałość.

Gdy ruszyliśmy, to na bufet wjechał Patryk. Miał więc do nas około 2 minuty straty. Kolejnym podjazdem była Przełęcz Słopnicka. Nie jechałem jej nigdy, ale pamiętałem ją z… jazdy autem w czerwcu. Wiedziałem, że końcówka jest piekielnie stroma, a sam podjazd ma około 300 metrów przewyższenia. Gdy zaczęło się robić dwuprocentowo stromo to do głosu doszedł Krzysiek. Narzucił takie tempo, że ani Mariusz, ani tym bardziej ja, nie byliśmy w stanie utrzymać. Po chwili Krzyśka straciłem z zasięgu wzroku, zaś do Mariusza trzymałem dystans kilkunastosekundowy, pozwalający marzyć o tym, aby na zjeździe go zniwelować do zera. Misterny plan minimalizacji strat się nie powiódł i zanim osiągnęliśmy szczyt to Mariusza już niestety nie widziałem. Na przełęcz wyjechałem totalnie wyczerpany. Szybki zjazd, skręt w prawo – długa prosta – nie widać nikogo. Zostałem sam. Ile do mety? Niewiele ponad 100 kilometrów.

Był to mój drugi moment kryzysowy tego dnia. Sięgnąłem po zapasy żywieniowe i swoim tempem ruszyłem na ostatnią setkę. Teren prowadził ciągle lekko w dół, zupełnie jak moje waty. Też ciągle lekko w dół. Przez dobre kilkanaście minut jechałem 100-120 wat i zastanawiałem się co tu dalej robić. Czy próbować jechać swoim tempem, czy może poczekać na Patryka.

Na dojeździe do Przełęczy Knurowskiej przypomniałem sobie, że na tym wyścigu w Internecie jest live tracking. Wykonałem więc szybki telefon do kumpla Mateusza i poprosiłem, aby sprawdził jak tam różnice czasowe. Bo jeśli okazałoby się, że Patryk jedzie za mną jakieś 2-3 minuty to przecież bardziej opłacałoby się zaczekać. Niestety, Patryk miał do mnie już 9 minut straty. Ja zaś do Mariusza traciłem nieco ponad 2 minuty. Postanowiłem pojechać swoje. Mateusz co jakiś czas dawał mi znać SMS-em o mojej stracie do Mariusza. Każda taka wiadomość wyświetlała mi się na liczniku Wahoo, dzięki czemu miałem pełny ogląd sytuacji. 3,5 minuty straty, 4 minuty, 5 minut… Na szczycie Knurowskiej traciłem niespełna 6 minut do Mariusza, zaś miałem ponad 15 minut przewagi nad Patrykiem. Wykorzystałem nieco kręty zjazd, a następnie dodał mi skrzydeł (ostatni tego dnia) fragment trasy z wiatrem. Podjazd przy Jeziorze Czorsztyńskim pojechałem z dużą determinacją i wiarą w to, że może jakimś cudem uda mi się jeszcze dogonić Mariusza.

Za Niedzicą, ku mojemu zdziwieniu, mignęła mi w oddali czerwona kropka. Mateusz napisał, że do Mariusza tracę mniej niż minutę! Ta wiadomość zadziałała na mnie bardziej niż żel z kofeiną. Zacząłem odrabiać dystans: 45 sekund, 30 sekund… i bufet. Mariusz bufet ominął. Ja w ostatniej chwili postanowiłem się zatrzymać i szybko uzupełnić wodę. Chwyciłem też dwa żele i wróciłem do pogoni. Strata zwiększyła się do 1,5 minuty. Przez głowę zaczęły przechodzić myśli, że może tez powinienem odpuścić ten bufet. Już byśmy jechali we dwóch… Po chwili znowu miałem czerwony punkt w zasięgu wzroku. 75 sekund, 60 sekund, 45 sekund, 30 sekund… Byłem już mocno zmęczony pogonią gdy zaczęła się „hopka” w miejscowości Łapsze Wyżne. Powiedziałem sobie – teraz albo nigdy. Wstałem w korby i na szczycie hopy dojechałem do Mariusza. Obaj mocno się ucieszyliśmy, że znowu można się do kogoś odezwać.

Kolejne kilometry przemierzaliśmy zgodnie po zmianach. Dużo lżejszych zmianach niż te, do których Mariusz mnie przyzwyczaił. 30km przed metą czułem się całkiem dobrze. Obczailiśmy jak radzą sobie nasi pozostali rywale i wyszło nam, że jest duża szansa na zajęcie miejsc 2-3 tego dnia. Po chwili chwyciłem ostatniego żela –  z kofeiną. Czułem, że powinienem osiągnąć metę w dobrej kondycji. Za Nowym Targiem czekał na nas fragment podjazdu po Zakopiance. Tam nieco odjechałem od Mariusza. W zasadzie tego nie planowałem, tak wyszło. Zacząłem się oglądać i moja przewaga zdawała się zwiększać. Krótki zjazd następnie stromy podjazd i melduję się z kilkunastoma sekundami przewagi nad Mariuszem na ostatniej trudności tego dnia. Do mety pozostało 15km, w większości w dół.

Zjazdy, zwłaszcza te techniczne, pokonuję tego dnia szybciej niż Mariusz, dzięki czemu na 6km przed metą dostaję od Mateusza wiadomość, że mam przewagę około 45 sekund. Końcówkę wyścigu pojechałem już z dużą pewnością siebie i w całkiem niezłym tempie. Na metę wpadam z uśmiechem od ucha do ucha z czasem 9 godzin i 49 minut. Po cichu liczyłem, że uda się złamać granicę 10 godzin i z tego jestem ogromnie zadowolony.

Jeszcze bardziej zadowolony jestem z tego, że gdy zostałem sam to nie odpuściłem i byłem w stanie znaleźć motywację by dogonić rywala. To jest dla mnie niezwykle budujące. W nagrodę udało mi się wykręcić 2 miejsce open. Uległem najlepszemu tego dnia – Krzyśkowi Porębie. Krzysiek super mocno jechał pod górę i bardzo dobrze spisywał się na zjazdach. Wielkie ukłony dla Niego!

Na trzecim miejscu zawody ukończył Mariusz. Choć obiektywnie trzeba przyznać, że zasługiwał tego dnia na wyższe miejsce.

Patryk i Michał na metę wjechali wspólnie. Wykonali kapitalną robotę tego dnia, zapewne gdyby nie ich wydatny wpływ w pierwszej połowie wyścigu to nie mógłbym stać tego dnia na podium. Wielkie podziękowania Panowie!

Oczywiście gratulacje należą się każdemu, kto ukończył te zawody. Podziękowania także dla organizatorów – kapitalna trasa, wspaniałe bufety i świetna organizacja! Do zobaczenia za rok!

PS. Okazuje się, że kolarze ultra mają taką taktykę, że początek zazwyczaj jadą dużo mocniej. Dzięki czemu zdobywają przewagę, którą później „siłą charakteru” starają się utrzymywać. Szkoda, że o tym nie wiedziałem 😀

Dla fanów cyferek moja Strava:

https://www.strava.com/activities/5568422502

1 Komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *