Menu Zamknij

Orlen Lang Team Race Rzeszów

W minioną sobotę miałem okazję, prawdopodobnie po raz ostatni w tym sezonie, przypiąć na swoją koszulkę numer startowy. Tak się złożyło, że przy okazji wyścigu dla orlików – Orlen Nations Cup – jego organizator Czesław Lang zorganizował także imprezę dla amatorów. Do wyboru były dwa dystanse, 54 km (dwie rundy) oraz 81 km (trzy rundy). Trasa wiodła w zdecydowanej większości szerokimi arteriami miasta Rzeszowa. Na rundzie zlokalizowany został jeden, niezbyt trudny, podjazd pod Matysówkę.

Niefortunny zbieg zdarzeń związanych z moim transportem na trasie Warszawa – Rzeszów sprawił, że nie miałem możliwości wystartować na swoim Ridleyu. Do łask zatem wrócił stary, sprawdzony turecki sprzęt, na co dzień „zbazowany” w rodzinnym domu pod Rzeszowem. Jakby tego było mało, to musiałem sobie radzić na ciężkich treningowych aluminiowych kołach.

Jako, że tego samego dnia kilka godzin później planowałem bawić się na weselu, to postawiłem na start na krótkim dystansie.

Wszystkie powyższe czynniki sprawiły, że nie nakładałem na siebie żadnej presji związanej z wynikiem w tej imprezie. Postanowiłem po prostu bawić się kolarstwem i obserwować sytuację na dystansie.

Organizatorzy w imię zasad dystansu społecznego etc. postanowili puszczać zawodników na trasę kategoriami wiekowymi. I tak o to w sektorze startowym znalazłem się ze wszystkimi zawodnikami, którzy nie ukończyli 30 roku życia. Punktualnie o godzinie 9:45, (vis a vis mojego byłego gimnazjum i liceum)  ruszyliśmy na trasę.

Pierwsze kilometry bardzo spokojne. Dużo nieznajomych twarzy sprawiało, że trzeba było jechać czujnie i bacznie obserwować swoich rywali. Grupa na oko 50-60 osobowa zaczęła się dzielić już na pierwszym zaciągu pod… Wiadukt Śląski. Nie będąc pewnym swojego sprzętu, nie mając do dyspozycji odczytów z pomiaru mocy, zdany byłem właściwie tylko na pulsometr. A wszyscy wiemy, jak zachowuje się puls podczas wyścigu, gdy do wysiłku dochodzą dodatkowe emocje.

Po kilku próbach rozerwania grupy przez pojedynczych kolarzy – ataki Piotra Krupy, mocniejsze zaciągi Mateusza Kuźmika, również i ja postanowiłem poszukać swojej szansy w odjeździe. Dojechałem do jednego z kolejnych uciekinierów, próbując zachęcić do współpracy. Grupa jednak nie chciała dać się wyszaleć harcownikom i po chwili odjazd z moim udziałem został skasowany.

Tempo delikatnie się uspokoiło, wszyscy zdawali się oszczędzać siły na zbliżający się pierwszy podjazd pod Matysówkę. Górka dość nieregularna, początkowo łagodna, zaś w drugiej jej części nachylenie dochodzi miejscami do 10%. Kilka zmian dalej rozpoczęliśmy podjazd, a na czele grupy znalazł się dobrze mi znany Patryk Burda. Zawodnik z lokalnej drużyny STS Jordan Wola Mała bardzo dobrze czuje się na podjazdach, dlatego spodziewałem się, że będzie próbował rozerwać grupę właśnie w tym terenie. Tak się złożyło, że cały podjazd przejechałem czujnie na jego kole, do tego stopnia czujnie, że raz omal nie przewróciłem się najeżdżając delikatnie na jego koło, podczas gdy Patryk  wstawał z siodła, by przeprowadzić kolejny zaciąg. Na szczycie, jak się później okazało, zameldowaliśmy się w grupie 9 osobowej. I pomimo niewygórowanego tempa na zjeździe, a później także po mieście nikt już do nas nie dołączył.

Na mecie pierwszego okrążenia zameldowaliśmy się z prędkością średnią nieco ponad 40 km/h. A więc całkiem niezłe tempo, aby zdążyć wrócić do domu i się jeszcze ogarnąć przed weselem 😉

Drugie kółko przebiegało dość ospale, współpraca w grupie niekoniecznie była idealna, ale też w sumie nie było większej potrzeby, gdyż grupy pościgowej nie było na horyzoncie. Jedyne, co mogło sprawiać, że mocniej deptaliśmy w korby na zmianach, była możliwość korespondencyjnej walki o zwycięstwo OPEN. A więc przejechanie dystansu w krótszym czasie netto od innych kategorii wiekowych, startujących po nas.

Przed drugim (i ostatnim) podjazdem pod Matysówkę jasne było, że na podjeździe przydałoby się zgubić „cięższych” zawodników zdolnych do skutecznego finiszu na płaskim. Zaś ci zawodnicy z mocnym finiszem za wszelką cenę musieli ten podjazd przetrwać.

Ja postanowiłem pilnować dwóch zawodników – Mateusza Kuźmika oraz Patryka Burdę, w mojej opinii najsilniejszych z tej grupy na podjazdach. Zjechałem więc na sam koniec grupy i obserwowałem przebieg zdarzeń.

Jako pierwszy do ataku ruszył Kuba Kosiński, który zyskał kilka sekund przewagi. Jego szarża nie trwała jednak zbyt długo i została zlikwidowana. Wtedy cios postanowił wyprowadzić wcześniej wspomniany Mateusz, na którego kole był Patryk. Nie zastanawiając się wiele ruszyłem za nimi i starałem się trzymać koło. Sztuka ta nie udała się w momencie, gdy Patryk postanowił poprawić tempo. Czułem, że jadę już na limicie, a dwójka zyskiwała nade mną kilka-kilkanaście metrów. Sił dodał mi doping kolegów, znajdujących się tuż przed szczytem. Na szczycie miałem dosłownie kilka sekund straty, a na kole chyba Dominika Siwca. Na wypłaszczeniu próbowałem zachęcić Dominika do współpracy ruchem łokcia. Ten jednak też chyba nie miał już sił, więc postanowiłem podyktować tempo, aby równo dochodzić do dwójki uciekinierów. Ta sztuka dość szybko się udała i po chwili, jeszcze przed zjazdem jechaliśmy już w czwórkę.

Wydawałoby się, że fajny układ, bo wystarczyło ograć na finiszu tylko jednego zawodnika i już byłoby „pudło”. Po chwili dołączył do nas kolejny z zawodników. Mało zdecydowane tempo na zjeździe sprawiło, że chwilę później jechaliśmy bodajże w 7-8 osób. Do tego wymieszaliśmy się nieco z kilkoma zawodnikami z dystansu dłuższego i w sumie trochę straciłem rachubę. Grupkę Panów z dłuższego dystansu poprosiłem, aby dali nam rywalizować i zajęli miejsca na naszych kołach, gdyż zaraz stoczymy walkę na finiszu. Około 3 km przed metą okazało się, że nasza grupka znów liczy 9 osób. A więc podjazd przejechaliśmy, jakby nie patrzeć – na remis.

Wtedy w sercu pojawiły się myśli, aby spróbować ruszyć z jakąś szaleńczą akcją, ale głowa podpowiadała, aby jednak zaczekać na finisz. Około 1 km przed metą kilku zawodników delikatnie przestrzeliło jeden z zakrętów, jednak dzięki szerokiej drodze udało się im uniknąć kontaktu z barierkami. Wtedy też na czele grupy znalazł się Krzysiek Antochów i wziął na siebie cały ciężar rozprowadzania.

W głowie powtarzałem sobie ciągle, aby nie ruszyć zbyt wcześnie. Obserwowałem tabliczki informujące o dystansie pozostałym do mety: 500, 400, 300… i rozpoczęły się ataki pierwszych śmiałków. Wtedy też miałem lekki moment zawahania. Przesiąść się na koło zawodnika z lewej, czy z prawej strony. Wybrałem tę drugą opcję. Jak się za chwile okaże, nie najlepszą. Co prawda minąłem kilku rywali, jak i tego zawodnika przede mną. Jednak to właśnie z lewej strony ruszyła trójka zawodników, którzy pomiędzy sobą rozegrali ten finisz.

Gdyby meta była 30 metrów dalej… to pewnie jeszcze udałoby mi się ugrać trzecie, a może i drugie miejsce. Ale tak się nie stało. Kubie zaraz przed kreską wypadł jeszcze telefon z kieszonki, który wpadł centralnie wręcz pod moje koła. Na szczęście udało się ten telefon ominąć i bezpiecznie zafiniszować.

Może gdybym jechał na Ridleyu… 😉

Podsumowując, ściganie było fantastyczne. Szerokie ulice Rzeszowa były mega bezpieczne dla kolarzy, a rywalizacja przy owacji licznych znajomych, zgromadzonych przy trasie była wspaniałym przeżyciem. Bardzo dziękuję wszystkim za doping!

Finalnie kończę 4 w kategorii wiekowej, a także 4 open, bo jak się okazało, nasza kategoria dystans 54 km przejechała zdecydowanie najszybciej. Okazuje się, że sprzęt nie jest najważniejszy, a przy odrobinie wysiłku można śmiało walczyć na finiszu, nawet nie mając zielonego pojęcia o… finiszowaniu. Do zwycięzcy – Dominika Siwca brakło niewiele – kilka długości roweru, czyli wstydu nie ma! Podium uzupełnili: Marcin Lipianin oraz Jakub  Kosiński. Gratulacje!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *