Tekst o kolarskiej, greckiej, przygodzie zacznę od kilku słów wyjaśnień. Dla mnie Grecja na tym wyjeździe złożyła się właściwie do 10 dni pobytu w Atenach oraz po jednym dniu na wyspie Santorini oraz Eginie. Podróż w sierpniu (w lipcu pewnie także) niekoniecznie jest dobrym pomysłem dla osób, którym 30 stopni ciepła w Polsce sprawia spore kłopoty z funkcjonowaniem. W Grecji 30 stopni oznacza raczej chłodniejszy dzień, zaś 35 stopni jest na porządku dziennym. Idę o zakład, że dobre 15% czytelników tego tekstu miała już okazję odwiedzić ten kraj, więc też postaram się jakoś bardzo nie przynudzać.
Pierwszy problem – wypożyczalnia rowerów. Wpisując w Google frazy pozwalające wyszukać jakieś wypożyczalnie w Atenach trzeba się trochę nagimnastykować. Znalazłem dokładnie 3 wypożyczalnie, z czego jedna proponowała jedynie jakieś turystyczne/miejskie okazy. Druga zaś za rower „Premium” uważała starego aluminiowego Speca na mechanicznej 105tce i chciała za dzień wypożyczenia bagatelka 35 euro/dzień. Zaś trzecia okazała się dla mnie tą właściwą – www.athensbikerental.gr ma dość szeroki wachlarz rowerów w swojej ofercie i zapewne każdy znajdzie coś dla siebie – rowery szosowe, MTB, miejskie, elektryczne oraz czasowe. Jako, że rower nie był na tym wyjeździe dla mnie celem samym w sobie to wybrałem najtańszą opcje szosówki. Za 25 euro/dzień otrzymałem rower na elektrycznej Ultegrze oraz aluminiowej ramie. Niemałym utrudnieniem były zamienione hamulce tył z przodem oraz analogicznie… przerzutki.
Przyznam szczerze, że zamiana hamulców nie sprawiła mi żadnego kłopotu. Ale za to zamiana przerzutek jeszcze ostatniego dnia, gdy odwoziłem rower, przyprawiała mnie o błędy. Sam rower był w dość dobrym stanie i kompletnie nie miałem się do czego przyczepić. W zestawie był także kask (mimo wszystko zabrałem swój) oraz sakiewka z pompką, dętką i łyżkami. Buty zabrałem ze sobą, zaś pedały z odpowiednim systemem zapewniła wypożyczalnia.
Dla mojej towarzyszki podróży wypożyczyłem rower miejski z napędem elektrycznym w cenie 40 euro/dzień. Bardzo ciężki, biegi też nie do końca działały tak jak powinny, ale w gruncie rzeczy jechał (prawie) sam.
Rowery pierwotnie chciałem wypożyczyć na 3 dni, ale z racji dość napiętego grafiku zwiedzania i podróżowania finalnie okazało się, że wyszedł z tego okres 8 dni. Ale po kolei…
Pierwszy dzień zapoznawczy, to trasa na takie fajne, wydawać by się mogło, wzgórze, z którego roztacza się widok na całe Ateny oraz pobliski brzeg Morza Egejskiego wraz z portem w Pireusie. 10km dojazdu przez miasto (z punktu wypożyczalni) i kolejne 10km podjazdu na wysokość około 1000m n. p. m. Później zjazd i następne 10km na bazę noclegową.
Na papierze wydaje się, że to pestka. W rzeczywistości ateńskiego klimatu oraz kultury drogowej okazało się to być niezłym wyczynem. Sam wyjazd z miasta zajął nam dobrą godzinę. Bardzo gęsto rozsiana sygnalizacja świetlna plus spore problemy z nawigacją sprawiły, że trochę nam się odechciało dalszej wspinaczki.
Tutaj kilka słów wyjaśnienia odnośnie nawigacji. Niestety kilka dni przed wyjazdem skończyła mi się Strava premium, a co za tym idzie możliwość tworzenia tras w tym serwisie. Postanowiłem więc zaufać innej apce – Ridewithgps… Jak się okazało, był to najgorszy wybór z możliwych. Aplikacja ta usilnie rysuje ślad w ten sposób, aby jak najwięcej trasy przebiegało po ścieżkach rowerowych. I nie ważne, że wyglądają one tak:
Ten duży fuckup starałem się nadrobić nawigowaniem trochę na azymut, tak aby jechać w miarę głównymi drogami. Prowadzenie pod prąd drogami jednokierunkowymi dla tej apki też nie był większym problemem…
Grecy samochodami i autobusami po drogach poruszają się raczej bezpiecznie. Gorzej sprawa ma się z motocyklistami, których jest bardzo dużo i gdy tylko widzą jakąś lukę, to od razu starają się ją wykorzystać. I w sumie nie bardzo przejmują się tym, że ty pierwszy wypatrzyłeś tę lukę i pierwszy chciałbyś się w nią zmieścić. Ponadto nagminne jest pozostawianie samochodów na środku prawego pasa i wyjście np. na zakupy, czy załatwienie innych spraw. Trzeba być czujnym.
Gdy już wyjechaliśmy z aglomeracji i rozpoczęliśmy podjazd na górę Ymittos to w końcu zaczęło się robić znośnie. Ruch praktycznie zerowy. Rowery na ulicach właściwie też można policzyć na palcach jednej ręki. Po 3 kilometrach wspinaczki, gdy już zaczynał majaczyć w oddali coraz fajniejszy widoczek, moja towarzyszka niedoli postanowiła zastrajkować i stwierdziła, że dalej to już nie pojedzie i że jak chcę to żebym jechał sam. Długo mnie nie musiała namawiać i po krótkich negocjacjach ruszyłem samotnie na szczyt (co okazało się strasznym błędem, ale o tym za chwile). Podjazd dość kręty, w początkowej fazie wśród drzew, później z super widokiem na całą aglomerację i pobliską zatokę.
Swego czasu leciał tam chyba jakiś wyścig, gdyż co chwila była informacja na asfalcie odnośnie liczby kilometrów do mety (ale nie do szczytu). Co chwila były też takie jakby budki strażnicze, ze strażnikiem w środku. Będąc coraz bliżej szczytu na horyzoncie widziałem coraz więcej masztów, anten i innych dziwnych stacji przekaźnikowych. W międzyczasie minąłem linię mety tegoż wyścigu, lecz moja ciekawość kazała jechać dalej. Po prawej mignęła mi też duża tablica informacyjna z jakimiś napisami po grecku. Kręcąc dalej pod górę w gąszczu wcześniej wspomnianych masztów, a także opuszczonych budynków wojskowych dotarłem na szczyt. A właściwie do bramy ograniczającej bazę wojskową. Wydawało mi się, że wszystko tam jest opuszczone kompletnie i nie ma tam żywej duszy. Zrobiłem kilka zdjęć aparatem i ruszyłem w dół.
Kilometr później zatrzymał mnie jakiś koleś i zaczął coś wykrzykiwać po grecku, a później angielsku. Okazało się, że tablica z greckimi napisami mówiła o zakazie robienia zdjęć na całym obszarze i wszystkie fotki ze szczytu… zostały usunięte z mojego aparatu przez jegomościa. No cóż, widoki i tak nie były jakieś super, a kilkaset metrów niżej mogłem zrobić właściwie takie same fotografie. Nieco zestresowany całą sytuacją postanowiłem zjechać już po prostu na dół, by nie kusić losu.
Tutaj jednak odpuszczę fragment opisu ponownego spotkania z moją towarzyszką niedoli. Napiszę tylko, że w niem(ił)ych nastrojach ruszyliśmy ku naszemu apartamentowi. Sytuację jeszcze pogarszały wskazania temperatury – 42 stopnie. I tak też upłynął rowerowy dzień pierwszy. Na drugi dzień elektryk wrócił już do wypożyczalni, aby nie generować strat budżetowych oraz przede wszystkim psychicznych.
Kolejny kolarski dzień to kolejne zmagania z nawigacją. Na trasę wyruszyłem już przed godziną 6 lokalnego czasu (5 polskiego), aby uniknąć upałów. Pierwsze 30 minut po omacku i w bardzo przyjemnym chłodzie. Po godzinie 8 trafiły mnie pierwsze promienie słońca i zostały już ze mną do końca tej kolarskiej przygody. W planie 140 km i podjazd na ponad 1300 m n. p. m. czyli najwyższy w okolicy Aten. Tym razem wyjazd z aglomeracji zajął mi jakieś 25 km, a zaraz potem rozpocząłem kilkunastokilometrowy podjazd pod górę Opvio.
Po drodze w planie miałem jeszcze zaliczenie przedszczytu ze stacją kolejki linowej. Zaraz przed tą stacją o wyższe bicie serca przyprawił mnie ogromny osioł wyskakujący z krzaków, a później stado kilku bezpańskich psów, które rzuciły się na mnie ogromnym pędem, sporą wściekłością w oczach i przeraźliwym szczekaniu. Postanowiłem więc naprędce zawrócić i uciekać.
Wspominałem na początku tego tekstu o zamienionych przerzutkach w moim wypożyczonym rowerze? No właśnie… Zamiast na mniejsza koronkę z tyłu wrzuciłem małą tarczę z przodu, przez co o mało nie poleciałem przez kierownicę. Przyznam szczere, że nigdy jeszcze nie spotkałem tak agresywnych psów, które już praktycznie były przy moich nogach gotowe do ugryzienia 😀 Plaga bezpańskich psów w Grecji jest chyba sporym problemem. Emocje są tym większe, że nie są to jakieś małe kundelki, do których jesteśmy przyzwyczajeni na polskich ulicach, lecz dość dużych rozmiarów wilczury chyba trochę przyzwyczajone do karmienia od obcych osób. A gdy takiego pokarmu nie dostają, to robi sie nieprzyjemnie.
Właściwy podjazd rozpocząłem mocno przestraszony, na dość wysokim pulsie. Przez dobre 2 godziny nie minąłem chyba żadnego człowieka. Na planowanym szczycie umiejscowiony był ogromny maszt oraz… po raz kolejny baza wojskowa. Tym razem tabliczka informująca o zakazie robienia fotografii była w kilku innych językach, dlatego też uniknąłem nieprzyjemnych sytuacji.
Kilka krzywych spojrzeń strażników z bazy wojskowej. Ostatnie metry podjazdu i byłem na szczycie. Tam potężny wiatr robił z masztami co chciał i postanowiłem szybko ruszać na dół, aby po raz kolejny nie kusić losu.
Kolejne 20 kilometrów to chyba najprzyjemniejsze kilometry (kolarsko) w Grecji. Szeroki zjazd, droga tylko dla mnie, temperatura jeszcze znośna. Ale nic nie trwa wiecznie i chwilę później rozpocząłem nierówną walkę z upałami. Tego dnia w planach było odhaczenie wschodniego wybrzeża. Niestety rozsądek zwyciężył i zamiast zjechać kilkaset pionowych metrów do brzegu, postanowiłem udać się w stronę Aten. Z planowanych 140km wyszło niespełna 120. Oczywiście ostatnie 30 to przepychanie się przez miasto w gąszczu sygnalizacji świetlnych oraz skuterów.
Trzecia wyprawa kolarska rozpoczęła się od błędnego ustawienia budzika, dzięki czemu wyruszyłem ponad godzinę później niż zakładałem, co oznaczało godzinę dłużej w upałach. Hura! Trasa tym razem na północ od Aten. Nieco szybszy wyjazd z miasta. W planach dwa podjazdy na około 800 m n. p. m. Na nic wielkiego się nie nastawiałem, ale okazało się, że to były najfajniejsze kolarskie tereny, po których miałem okazję się poruszać w Grecji. Ruch tradycyjnie poza miastem zerowy, wąskie, kręte drogi, super widoki na port w Pireusie oraz okoliczne góry. Czego chcieć więcej…
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Powrót okazał się być kolejną prawie 30 kilometrową męką przez miasto. Wszystko rozpoczęło się od jakiegoś przemysłowego miasteczka. Pełno ciężarówek i tirów mocno uprzykrzało jazdę. Później wjechałem na drogę, która wyglądała na maxa jak opuszczona autostrada… i pewnie taką też pełniła funkcję przed laty. Z braku sił postanowiłem udać się do najbliższej stacji metra i zakończyć swoje kolarskie cierpienia. Niespełna 100 kilometrowa trasa i tak była w sumie najfajniejszą ze wszystkich trzech na tym wyjeździe.
Całościowo wyszło około 270 kilometrów, ponad 4000 m pionu. Nie jest najgorzej!
Wspominałem na początku tekstu, że przy okazji pobytu w Grecji odwiedziłem też dwie wyspy. Jedną z nich była Egina, bardzo mała wysepka oddalona o około 30 kilometrów od Aten z bardzo małym ruchem turystycznym i samochodowym. Myślę, że mogłem śmiało zabrać tam ze sobą rower, zjeździć całą i napisać tutaj, że było super. Niestety roweru ze sobą nie miałem, a szkoda:
Druga z wysp – Santorini, na którą udaliśmy się samolotem. Sprawiało to, że o rower raczej byłoby ciężko. Na miejscu też nie ma chyba żadnych wypożyczalni rowerów. Santorini oprócz takich malowniczych widoków architektonicznych:
Posiada także super tereny na kolarskie wojaże. Np. taki fajny brukowy podjazd, który w pionie ma ponad 300 m przewyższenia i wiele, wiele innych.
Myślę, że trzeba być szaleńcem, aby wybrać się do Aten stricte na wyjazd rowerowy. Trzeba być też szaleńcem, aby brać ze sobą swój rower. Opcja wypożyczenia i 2-3 trasy są całkiem rozsądne. Raczej w tych kilometrach odwiedziłem 80% najciekawszych kolarskich miejscówek w okolicy.
Nie studiowałem też greckiego kodeksu ruchu drogowego, ale mam wrażenie, że mają tam bardzo dużo rond, gdzie pierwszeństwo mają pojazdy na nie wjeżdżające. Ponadto, radzę nie przejeżdżać na późnym pomarańczowym gdyż ich sygnalizacja jest tak ustawiona, że w momencie, gdy jeden kierunek ruchu dostaje światło czerwone, to w tym samym momencie drugi kierunek ma już zielone. Przed zielonym nie mają też pomarańczowego światła. Zauważyłem, że dzięki temu praktycznie nikt się nie pcha na pomarańczowym na skrzyżowanie. Wszyscy grzecznie się zatrzymują. Brak też wariatów pędzących po 100km/h przez miasto… bo być może nie mają do tego odpowiednich aut. A te które mają sugerują, że każdy rocznie zalicza po kilka mniejszych lub większych kolizji drogowych. Rowerzystów jest bardzo mało, a kolarzy prawie nie ma wcale.
Być może uda mi się skleić tekst ogólnie o Grecji – Ateny +Santorini i opisać trochę więcej ciekawostek z tego kraju, a także wypisać błędy, których należy unikać. Jednak nie nastąpi to chyba wcześniej niż, pewnego paskudnego jesiennego popołudnia. Jeśli zaś macie jakieś pytania to piszcie śmiało, czy to tutaj w komentarzu, czy na facebooku. Na każde problemy postaram się odpowiedzieć zgodnie z moją najlepszą wiedzą.