Nie ma drugiego takiego wyścigu w historii moich startów. Zdecydowany mój NUMER 1 pod względem amatorskich imprez kolarskich w Polsce. Na myśl „majówka” zawsze przychodziła (i wciąż przychodzi) mi do głowy odpowiedź: Klasyk Beskidzki. 5 krotnie z rzędu, poczynając od 2015 roku, stawałem na starcie (a także na mecie) tych zawodów. Zdecydowanie najwięcej ze wszystkich imprez w jakich miałem większą, bądź mniejszą, przyjemność startować. Wyścig ten cechuje się dużą dynamiką. Co roku organizatorzy szykują trasę około 60km, na której nie ma właściwie płaskiego, a przewyższeń zawsze uzbiera się śmiało ponad 1000 metrów. A wszystko to w malowniczych okolicach Jeziora Klimkowskiego w południowej Małopolsce.

Wszystko zaczęło się we wspomnianym roku 2015, gdy jako niespełna 21 letni chłopak postawiłem niejako powrócić do startów w zawodach kolarskich. W latach 2011-2012 ścigałem się trochę na MTB, a jedynym moim wyścigiem szosowym do tamtej pory był TdP Amatorów w roku 2011. Nie dysponowałem wtedy tak super rowerem, jaki posiadam obecnie. Właściwie jedyną cechą wspólną tamtego i obecnego roweru jest… kolor – czerwony.
Prawdę mówiąc, na starcie stanąłem bardzo pewny siebie. Mierzyłem wysoko, a nawet bardzo wysoko. Uważałem, że podium w kategorii wiekowej jest jak najbardziej w moim zasięgu. Z takim właśnie nastawieniem stanąłem w sektorze obok takich zawodników jak Piotrek Tomana, Adam Wójcik, Krystian Piróg i innych „koni”.
Moje siły zweryfikował mocno już podjazd numer jeden. Wiecie, Klasyk Beskidzki to taka impreza, w której startuje co roku 500 osób, ale o top 10 bije się mniej więcej 50 zawodników. I to dla tych 450 pozostałych zawodników podjazd numer jeden jest po to, aby znaleźli swoje miejsce w szeregu i „nie przeszkadzali” tej 50tce. Otóż okazało się, że w tym wyścigu to ja miałem nie przeszkadzać tym najlepszym.
Mocno nie mogłem pogodzić się z tym stanem rzeczy i postanowiłem rzucić się w pogoń. Pod koniec drugiego podjazdu się to udało i kolejne kilometry przejechałem znów w czołowej grupie. Cały wyścig zaczął rozstrzygać się na ostatnich 10km i przedostatnim podjeździe. Ostatnie 10km wyścigu jest niezmienne od lat. Kto startował ten wie 🙂 Tam sił mi już mocno zabrakło i zdany byłem po prostu na dojechanie do mety. Mety, która jest umiejscowiona na dość stromym około kilometrowym podjeździe. Miejsce 31 jak na początki startów na szosie po latach uznaję za bardzo dobry wynik. Biorąc pod uwagę fakt, że startowałem na aluminiowej, 10 kilogramowej Meridzie wynik ten wydaje się być super. Na podium w kategorii stanąć się nie udało tym razem (8 miejsce), ale to właśnie wtedy postawiłem sobie za cel tu wrócić i na tym podium stanąć!
Rok później stanąłem na starcie na nowiutkim, zielonym Salcano, który na kołach karbonowych nie ważył nawet 7 kilogramów. Noga także zdawała się być dużo lepsza niż przed rokiem, bo w miedzy czasie wpadło jeszcze kilka innych startów. Trasa nieco zmieniona, zaczynała się dwiema hopkami, które nie spowodowały większych selekcji w grupie. Na drugim podjeździe zostałem trochę zamknięty i spadłem z asfaltu na słabo utwardzone pobocze i w akompaniamencie śmiechów (właśnie tutaj nie wiem kogo!!!) próbowałem z powrotem wdrapać się na drogę i kontynuować wyścig w ścisłej czołówce.
Z tego co pamiętam to kręciło mi się całkiem fajnie i gdy wydawało się, że wyścig znowu rozstrzygnie się na ostatnich 10km to przydarzył mi się problem z przednią przerzutką. Klamkomanetka wydawała się nie reagować na moje starania wrzucenia „blatu” po jednej z hopek. I niestety nie byłem w stanie dokręcać na zjeździe i płaskim, co sprawiło, że musiałem opuścić dobrze już wyselekcjonowaną czołówkę. Chwilę później udało mi się znowu wrzucić blat i rozpocząłem straceńczy pościg. Niestety na tyle bezskuteczny, że naszła mnie grupa numer dwa.
Teraz uważam, że od razu powinienem poczekać na tę grupę niż samemu próbować niwelować stratę. Trochę szczęścia sprawiło, że u podnóża ostatniego podjazdu grupy się zjechały i sprawa miejsc nawet na podium open była otwarta. Wtedy chyba Adam Wójcik jechał już solo do mety. Niestety zapłaciłem za samotną pogoń i rozpocząłem walkę ze skurczami. Skończyło się na 33 lokacie i miejscu w kategorii znowu poza podium. Pamiętam, że za kreską byłem mocno wkurzony i rower poleciał gdzieś w krzaki. Klasyk Beskidzki pozostał nieodczarowany.
Rok później – 2017 – pierwszy raz wystartowałem w drużynie kolarskiej. Skrzyknęliśmy się w kilka osób, założyliśmy team – Velopaka Racing Team. Mieliśmy nawet obiecane środki finansowe od jednego z krakowskich posłów, stroje były już prawie uszyte. Poseł jak to poseł… ostatecznie nas wy… Mniejsza o niego.
Trasa analogiczna do tej z roku poprzedniego, tydzień wcześniej nawet zrobiłem sobie jej rekonesans, aby w najmniejszych szczegółach rozpracować jej tajniki. Cały wyścig jechałem bardzo czujnie, wychodziłem na zmiany, pokazywałem się. Ani razu nie byłem niżej niż okolice 10 miejsca.
Czujnie na zjazdach, zawsze z przodu, żeby uniknąć jakichś nieprzyjemności. Na powyższej fotce obok mnie wtedy jeszcze mój rywal, później już kumpel z drużyny – Patryk Wójcik.
Czekałem na ostatnie 10km wyścigu, tam miało rozegrać się absolutnie wszystko. Nawet chyba właśnie około 10km przed metą spróbowałem ataku solo. Wtedy, o ile dobrze pamiętam, z przodu uciekał Maciek Habrat i Marek Wojnarowski. Atak szybko został skasowany, a do przodu ruszył Adam Wójcik. Adam wygrał tego dnia po raz trzeci z rzędu te zawody. Gość nie do pokonania. A mi przyszło ukończyć je na całkiem niezłym – 22 miejscu. Zważywszy na fakt, że z roku na rok Klasyk Beskidzki gości coraz większa śmietanka najlepszych kolarzy z całej Polski mogę śmiało powiedzieć, że wstydu nie było. Ale do podium znowu czegoś zabrakło.
Rok 2018, czyli do czterech razy sztuka. Nowa drużyna (In Mogilany Cycling Team), nowa rola, nowe pomysły na wyścig. Tego roku postanowiłem, że przed Klasykiem muszę sprawdzić nogę na innym. Zdecydowałem przewietrzyć płuca w Sobótce. Był to zdecydowanie dobry pomysł. W ogóle w 2018 roku postanowiłem rozpocząć współpracę z trenerem Marcinem Piekiełkiem. Treningi jakie wykonaliśmy przed tym startem pozwalały patrzeć z mega optymizmem na to co będzie się działo. Watomierz pękał wręcz w szwach.
A działo się dużo, pierwszy podjazd (tym razem wersja taka jak w roku 2015) sprawił, że na mojej desce rozdzielczej świeciły się chyba wszystkie lampki. 12 minut pojechałem na mocy ponad 5,5W/kg. Taki wynik powtórzyłem później jeszcze tylko raz na czasówce w Nowym Targu. Najważniejsze, że koło czołówki nie zostało zgubione, a wręcz z „łatwością” utrzymane. Czułem, że to może być TEN dzień. Na starcie zabrakło wcześniejszego dominatora Adama, który rok 2018 jeździł w zawodowej ekipie Domin Sport. Wyścig więc wydawał się więc bardzo otwarty. Wspomnę jeszcze, że liderem w mojej ekipie na ten start był Sebastian Druszkiewicz, a rolą moją i Patryka Wójcika była aktywna jazda, zabieranie się w odjazdy i kontrolowanie przebiegu rywalizacji. To właśnie Patryk zdecydował się na samotny atak około 50km przed metą, po to aby Sebastian nie musiał wychylać nosa z peletonu. Wszystko szło zgodnie z planem do tego stopnia, że w pewnym momencie zaczęliśmy wierzyć, że Patryk wyścig ten może nawet wygrać.
Moja rola ograniczyła się do… nie dawania zmian i jazdą w kołach. Ostatnie 10km, a Patryk wciąż kręci samotnie z przodu z przewagą. Do ciężkiej pracy zabrali się inni: Tomana, Habrat, Wojnarowski… A ja starałem się podążać za ich kołami. Niestety zabrakło i koło na końcu przedostatniego podjazdu musiałem puścić. Później wszyscy się jeszcze zjechaliśmy zaraz przed ostatnim podjazdem. Wszyscy, z wyjątkiem Patryka, który tym samym odniósł piękne solowe zwycięstwo. A więc znowu Wójcik 😉
Ja zmagania ukończyłem na miejscu 14, co było super wynikiem. W nagrodę w końcu stanąłem na 3 podium w kategorii wiekowej. Niejako cel postawiony w roku 2015 udało się zrealizować 3 lata później. Ten start pokazał mi, że mogę walczyć z najlepszymi jak równy z równym. Co prawda brakło nieco sił w końcówce, ale tak czy inaczej zwycięstwo w drużynie było zarówno indywidualnie jak i drużynowo!

Właściwie pisząc o swoich występach wolałbym skończyć właśnie na roku 2018. Ale… był też rok 2019 🙂 Tutaj muszę przyznać, że był to mój pierwszy wyścig po bardzo słabo przepracowanym okresie przygotowawczym. Okresie, w którym raczej jeździłem w poziomie, niż w pionie. Po prostu, przeprowadziłem się z Krakowa do Warszawy, gdzie profile tras treningowych miały się nijak do tego wyścigowego.
Mimo wszystko start, jak każdy, wyzwala we mnie dodatkowe moce i emocje. Plan na ten dzień był dość podobny do tego z roku ubiegłego. Tym razem znowu pierwszy podjazd sprawił, że musiałem uznać wyższość najlepszych. Oderwała się grupa niesamowicie mocnych 8 zawodników. Ja początkowo kręciłem w grupie numer dwa, później na drugim zjeździe jeden z zawodników jadących bezpośrednio przede mną mocno nie dogadał się z ostrym zakrętem w lewo i zmuszony byłem do ratowania się przed upadkiem. Kolega wspomniany poleciał na asfalt, a ja wyhamowałem do zera i oparłem się na barierce. Zanim znowu się rozpędziłem to grupa była już daleko. Na moje nieszczęście akurat ten fragment trasy był centralnie pod wiatr tego dnia i po około 10 minutach pogoni i straty 10-15 sekund, odpuściłem.
Naszła mnie grupa numer 3 z ubiegłorocznym zwycięzcą – Patrykiem. Wymieniliśmy obaj spojrzenia z niedowierzania. On nie wierzył, że ja jadę tak daleko od czuba, a ja nie wierzyłem, że on ma już tyle straty. Tak czy inaczej motywacja ze mnie uleciała kosmicznie. Szczerze nie pamiętam drugiego takiego mojego startu, gdzie po prostu puszczałem koło bez większego zaciśnięcia zębów.
Na fotkach widać, że jadę jak na wycieczce krajoznawczej. Fakt, wreszcie mogłem się skupić na pięknych okolicznościach przyrody, w jakich rok do roku odbywa się Klasyk Beskidzki. W między czasie minęło mnie jeszcze kilkunastu zawodników. Z niektórymi chwilkę udało się nawet porozmawiać.

Metę przekroczyłem niewiele zmęczony z uśmiechem na ustach, choć do śmiechu mi raczej nie było z powodu mojego występu. Na lekkie pocieszenie dowiedziałem się, że zawody wygrał Sebastian ode mnie z teamu. Dwie minuty przewagi nad drugim zawodnikiem zrobiły potężne wrażenie. Bym zapomniał… 79 miejsce pozwoliło mi zapewnić sobie start z sektora numer 1 w kolejnej edycji. Zawsze coś!
Jak chodzi o ten wyścig, to na pewno nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa! Chciałem wrócić w tym roku i pokazać nieco kolarstwa. Miał to być mój pierwszy start na nowym rowerze. Z tym muszę się wstrzymać. Ale jednego możecie być pewni, równo za rok 1 maja 2021 roku, będę w miejscowości Łosie na starcie mojego ulubionego wyścigu szosowego – X edycji Klasyku Beskidzkiego! Do zobaczenia!