Menu Zamknij

Polskie Strade Bianche – Wyścig by Tomasz Marczyński

Jak zakończenie kolarskiego sezonu, to tylko w Niepołomicach i tylko pod patronatem tego o to Pana 😉

Ostatnimi czasy mieszkam trochę dalej od Krakowa, niż miało to miejsce jeszcze w zeszłym roku. Jednak te tereny są i zapewne będę mi bliskie jeszcze przez długi, długi czas… To właśnie w Puszczy Niepołomickiej poznałem Tomka Marczyńskiego, który zaszczepił we mnie smykałkę do treningów i wyścigów na szosie. Właściwie z Mańkiem wiąże się nieco wiecej historii i tak sobie myślę, że to dobry pomysł na osobny wpis gdzieś bliżej zimy.

Prognozy na sobotni wyścig były delikatnie mówiąc niezbyt optymistyczne, dlatego pakując się w plecak nie zapomniałem o deszczowych akcesoriach na buty i kask. Jak czas pokazał obawy były słuszne. Sobotni poranek przywitał mnie przekropną zimną aurą, a dodatkowo jeszcze wiatrem. No ale zaraz, zaraz… przecież te warunki przerabiałem w Wielkiej Brytanii tydzień wcześniej (o czym pisałem tutaj).

Na start… w ostatniej chwili zdążyłem. Dzięki Tomek za podwózkę i dzięki Michał za ogarnięcie pakietu startowego, gdyby nie Wy… zapewne bym nie zmarzł tego dnia 😀

Czyściutcy z uśmiechami od ucha do ucha ruszamy na trasę. A trasa jest nie byle jaka! 112km płaskich terenów Puszczy Niepołomickiej, z kilkunastoma odcinkami szutrowymi, ktore przy tej deszczowej pogodzie prawdopodobnie zamienią się w błoto. Przyznam się szczerze, że czułem dużą ekscytację przed tym startem. Czułem świetną zabawę i dość niecodzienne warunki wyścigowe. Wiedziałem, że w puszczy będzie niebezpiecznie z uwagi na sumę mokrego asfaltu oraz zalegających liści. Dlatego postanowiłem, że cały czas będę się kręcił w czołówce, zabierał w akcje zaczepne, no i po prostu będę się bawił kolarstwem bez niepotrzebnego ryzyka.

Jak postanowiłem tak też zacząłem realizować. Pierwsze kilometry szerszą szosą były po to, aby zająć dobre miejsce przed wjazdem na wąskie rundy. Właściwie po około 7km będzie na nas czekało 100km dróg szerokości max 2,5m. Pojawiły się także pierwsze próby ataków.

Można powiedzieć, że Marcin Ziemianek tutaj był najaktywniejszym zawodnikiem całego wyścigu i niekwestionowanym MVP. Ja kilkukrotnie spróbowałem swoich sił jednak układ był taki, że każda próba konczyła się kasowaniem przez peleton.

Właściwie gdy był ktoś przed grupą, to szło jakieś sensowne tempo, jeśli przed grupą nie było nikogo, to było dość spokojnie. Pierwsze odcinki szutrowe przejechałem bez wielkiej brawury. Nauczony doświadczeniem z zeszłorocznej edycji (gdy złapałem gumę) po każdym takim odcinku spoglądałem czy którejś z szytek nie zachciało się zakończyć wlaśnie wyścigu. Ale tutaj musze przyznać że szytki S-works‚a zdały egzamin i niosły perfekcyjnie na tych szutrach, a i w zakrętach trzymały dość przyzwoicie.

A więc pierwsza maseczka błotna na twarz została przyjęta. W rowerze już nic nie pracuje tak, jak pracowało zaraz po starcie. Izotonik z bidonu również jest z niesmacznym dodatkiem. Przez okulary nie widać za wiele, ale bez okularów nie widać nic. A do mety? Jakieś 85km 😉

Sceneria jest wręcz piękna, szkoda tylko, że przez okulary widać ledwie zamazane przednie koło rywala, trochę asfaltu i licznik, który aby użyć do odczytu cyferek trzeba solidnie przepłukać wodą z bidonu. Co jakiś czas dobiegają różne niecenzuralne słowa pod adresem niesfornego ogumienia, które dla niektórych kończy ten wyścig niestety przedwcześnie.

Kolejne szutry, kolejna maseczka, kolejna selekcja? Ciężko było mi się zorientować ilu tak właściwie nas w tej grupie jedzie. Nie chciałem schodzić dalej do peletonu z obawy na kraksę, bądź jakieś ataki podczas spokojnego tempa. Obstawiałem, że jedzie nas dobre 100 osób. Okazało się, że po pierwszych szutrach wyselekcjonowała się grupa kilkudziesięciu osób i w tej grupie przejechaliśmy praktycznie cały dystans.

W między czasie udało mi się kilka razy zamarznąć. W myślach wycofałem się około sto osiemdziesiąt cztery razy. Nawet zacząłem liczyć kilometry przejechane na tych szytkach i cenę za kilometr. Ale wciąż wychodziła powyżej 1pln/km więc to się nie mogło udać 😀

Czułeś się kiedyś nieprzydatny? To pomyśl o bufecie podczas płaskiego deszczowego wyścigu 😉 Nie no żartuję, myślę, że niejednemu uratował on skórę!

Tempo wyścigu było umiarkowane, jednak w połączeniu z niską temperaturą okazało się, że odezwali się do mnie starzy kumple – skurcze… Ostatnie 40km to nieustanna walka z nimi. Od tego momentu starałem się jechać bardzo ekonomicznie. Wiedziałem, że najbardziej męczyć mieśnie mogę nagłymi przyspieszeniami po wyjściu z zakrętów, których na trasie nie brakowało, dlatego postanowiłem w zakręty wchodzić jako jeden z pierwszych i pokonywać je swoim tempem.

Takim o to sposobem straciłem nadzieję na jakiś kilkuosobowy odjazd kilkanaście kilometrów przed metą. Na taki zdecydował się wcześniej wspomniany Marcin, jednak samemu ciężko było coś tutaj zdziałać. Nie chciałem jednak dojechać do kreski w grupie bez żadnej próby, dlatego na ostatnim odcinku szutrowym po raz ostatni postanowiłem mocniej nacisnąć w korby i sprawdzić jak zareagują inni.

A inni chyba nawet nie zauważyli tego skoku, tylko spokojnie utrzymali się na kole. To był dla mnie znak, że nic tu już niestety nie ugram a wyścig skończy się sprintem z dużej (jak dużej?) grupy.

Skończył się ostatni odcinek szutrowy, do mety pozostało jakoś 7km, droga zrobiła się szersza i nagle okazało się, że do sprintu chętnych jest tak na oko 10 razy więcej niż chętnych do pracy. W sumie można się było tego spodziewać. Świadków nie brakuje nigdzie 😉

No i dochodzimy do finiszu. I powiem Wam… Jak ja się cieszę, że nogi miałem już dosłownie jak z waty… W korby za bardzo nie byłem w stanie stanąć, ale to chyba dobrze, bo popatrzcie:

I za metą:

Niektórzy metę przejechali na tyłku, niektórzy złamali ramę, niektórzy się mocno poobijali i poobcierali. Ja szczęśliwie uniknąłem całego tego zdarzenia, które wyglądało niesamowicie niebezpiecznie. A na mecie wyglądałem mniej więcej tak:

Przemoczony do ostatniej suchej nitki i brudny do tejże samej nitki.

Muszę przyznać, że zwykle te medale za ukończenie wyścigu lądują u mnie w różnych miejscach, albo nawet ich nie zabieram. Ten sobie wziąłem dumnie na pamiątkę! 16 miejsce open, 5 w kategorii w takich warunkach na zakończenie sezonu jest całkiem solidnym wynikiem 🙂

Ale nie byłbym sobą, gdybym nie skomentował tej kraksy w kilku zdaniach. Nie wnikam już kto zawinił, jak do tego doszło itd… choć mam swoje zdanie na ten temat. Nieistotne. Ale powiedzcie mi… widzicie, że zaraz przed Wami zaczynają się przewracać kolejni zawodnicy. Do mety macie jakieś 50 metrów. Możecie walczyć max o 10 miejsce. Hamujecie, czy naciskacie w korby? Niby odpowiedź wydaje się oczywista, ale jak się okazuje podczas walki nie dla wszystkich jest taka oczywista… Na ostatnich metrach, gdy byłem już skupiony na tym, aby wyhamować, by upadek nie bolał za bardzo, a przy odrobinie szczęścia ominać kraksę, wyprzedzali mnie zawodnicy (i zawodniczka), którzy z zaciśniętymi zębami o to 10 miejsce walczyli… i później na mecie wpadali na tych, którzy juz upadli. Po co? Pozostawię to bez odpowiedzi 😉

Dzięki organizatorom za wspaniałą realizację całego Wyścigu. Dzięki współzawodnikom za walkę na trasie!

Jak na kompletne zakończenie sezonu, wieczorem w jednym z Krakowskich lokali było już to właściwe zakończenie sezonu, jednak to co się stało w Vegas… pozostaje w Vegas 😉

Wszystkie zdjęcia: wyscig.cc/bikeLIFE

1 Komentarz

  1. Pingback:Wyścig by Tomasz Marczyński 2021 | Z blatu po świecie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *