Takie wyjazdy lubię chyba najbardziej. Jakoś 4 dni przed wyjazdem ogarnąłem, że kolejny tydzień to ten z wolnym czwartkiem (15 sierpnia) i pomyślałem, że jakoś fajnie byłoby gdzieś sobie pojechać na długi weekend. Napisałem do Dominika, tego który współtworzy firmę LUXA. Dominik powiedział, że da znaka, bo może miejsce będzie. Znaka dał dzień przed wyjazdem, że miejsce… jest! Muszę tylko dojechać ze stolicy do Katowic. Zarezerwowałem chyba ostatnie wolne miejsce na siebie i rower w jakimś obrzydliwie drogim Pendolino, no ale się udało. Przed dworcem ogarniam, że chyba zapomniałem portfela. Obawy te potwierdza szybka eksploracja plecaka i tak o to znowu wyjazd staje pod znakiem zapytania. Suma summarum udaje się zdążyć i do pociągu wsiadam równo z gongiem, znaczy z gwizdkiem (dzięki Madzia ;*).
Zoncolan po raz ostatni w życiu i Crostis zapewne też…
W życiu zdarza robić mi się wiele głupich i nieodpowiedzialnych rzeczy, których potem żałuję, ale ta decyzja bolała do tej pory chyba najbardziej. Po nieprzespanej nocy chcemy zrobić 70km rowerem. Mieszkając w Warszawie wiem, że taki kilometraż robi się w około dwie godzinki. Niestety w Alpach Karnickich tak szybko poruszać można się co najwyżej z górki i to raczej nie przez korki. Menu tego dnia składa się z sytej przystawki: Monte Crostis i dania głównego… Monte Zoncolan.
Bardzo cieszyłem się na ten pierwszy podjazd. Czytałem i słyszałem, że ma bardzo ładne widoki oraz że jest to trudna górka do podjechania i … zjechania. Kilka lat temu zjazd z Crostis wyleciał z etapu Giro d’Italia po protestach kolarzy, którzy obawiali się o swoje zdrowie. Podjazd zaczynamy w miejscowości Comeglians i od tego miejsca do pokonania mamy 13km i ponad 1350m pionu. Podjazd właściwie w żadnym miejscu nie odpuszcza. Ostatnie 2km są naprawdę trudne, średnio jest tam ciągle ponad 16%. Crostis to jedna z tych górek, na szczycie których widoki rekompensują cały ten trud włożony by tam się znaleźć.
Zjazd tą samą drogą jest dość trudny. Wąski, kręty asfalt, z miejscami nie najlepszą nawierzchnią i rzadko kiedy wyprofilowanym zakrętem powoduje, że najbardziej z tego wszystkiego bolą ręce i obręcze.
Nigdy nie wrócę na Zoncolan part 2
No dobra, przystawka zjedzona, a ja mam wrażenie, że już mógłbym zapłacić rachunek i wyjść z knajpy. A tu nagle kelner niesie na swojej tacy danie główne: mityczny Monte Zoncolan (oczywiście od jedynej słusznej strony: Ovaro). Tutaj chwila refleksji… rok temu jechałem tą górę, ten wypad właściwie chyba Wam już opisywałem tutaj. Powiedziałem wtedy, że nigdy więcej tu już nie przyjadę, bo: podjazd trudny (choć nie najtrudniejszy), nie ma widoków, to nie po drodze. Więc co ja właściwie tu robię? To pytanie zadawałem sobie w głowie przez cały ten podjazd… Słynny fragment podjazdu to 7,5km, na którym robimy ponad 1000m pionu. To oznacza, że średnio wychodzi nam jakieś 13% nachylenia. Niestety jest więcej, bo około 15% przez większość podjazdu, średnią zaniżają wypłaszczenia, wiecie, takie do 8%, gdy wydaje ci się, że możesz śmiało wrzucić blat. Nie możesz (przyp. moje nogi). Pisząc ten tekst ciągle bolą mnie jeszcze plecy od przepychania korb…
Właściwie po co mi to było?
Nie wiem. Ale, żeby całe te męczarnie nie poszły na marne, to mam takie przemyślenie. Rok temu stwierdziłem, że zarówno Karkonoska, jak i Stóg Izerski to trudniejsze podjazdy od Zoncolanu. W tym roku doszedłem do wniosku, że jednak nie. Zoncolan to jest najtrudniejszy podjazd jaki jechałem w życiu. A przynajmniej tegoroczna edycja. Głowa snuła teorie spiskowe, że się chyba wystromił w ciągu tego roku… Szkoda, że zmiana nie nastąpiła w kwestii widoków. Jak ich nie było, tak ich nie ma ciągle.
Kto lubi ten podjazd?
Wikipedia mówi mi, że jest 6 takich osób na świecie: Annemiek van Vleuten, Gilberto Simoni, Ivan Basso, Igor Anton, Michael Rogers oraz Chris Froome. Co ich łączy? Wszyscy z nich wygrali tam swoje etapy na wyścigu dookoła Włoch. Myślę, że jak są tacy cwani to powinni pojechać tam jeszcze raz, tylko teraz po nieprzespanej nocy!
No dobra, Ale przecież to miał być wypad do Słowenii…
Słowenia tego dnia wita nas potężną burzą i już tutaj robi ze mną zły grunt pod interesy. Nocleg mamy w mejscowości Kranjska Gora. Miejscówka trochę droższa i trochę bardziej ostatnia niż Pendolino do Katowic. Tutaj wychodzą minusy ogarniania noclegu na ostatnią chwilę: mam zaszczytne miejsce na karimacie, w śpiworze, na kołdrach które służyły za ochronę nowych rowerów chłopaków w samochodzie. Ale zaraz, przecież wyjazdy kolarskie bolą zawsze!
Jedyna słuszna pętla w Słowenii? Vrsić i Mangart. Ruszamy w sześciu, dojeżdżamy pojedynczo
Wczorajszy wariant z przystawką i daniem głównym nie do końca zdał egzamin, więc dziś tylko obiad, ale za to dwudaniowy. Zaczynamy od podjazdu Vrsić. 11km i jakieś marne 7% od startu zachęca do nie zrzucania z blatu. Jednak z szacunku do podjazdu ulegam presji i zrzucam. Podjazd różni się od innych tym, że każdy jego zakręt wyłożony jest kostką. Nie wiem czy po to, żeby ludzi bardziej wytłukło w samochodach? A może, żeby na mokrym zjeździe było więcej dzwonów? Słoweńcy mają swoje pomysły no i trudno. Na szczycie mnóstwo samochodów, autokarów i oczywiście motocykli. Tak dużo, że ciężko o jakieś fajne zdjęcie na szosie.
Zmotoryzowani mocno utrudniają też zjazdy, a na jednym z zakrętów omal nie skorzystałem ze swojego ubezpieczenia zdrowotnego wykupionego specjalnie na ten wyjazd. A na końcu zjazdu wg mnie najładniejszy widok jaki spotkał mnie w tym kraju.
Zupka zjedzona, czas na schabowego
Mangart. 16,5km podjazdu, 1400m pionu. Czyli stabilne 9%. Podjazd właściwie składa się z dwóch części: Pierwsza łatwa i nudna, druga ciekawa i trudna. Ostatnie 10km podjazdu to ponad 10%, a miejscami nieco więcej. Tutaj droga jest już taka na jedno auto. A żeby one mogły się minąć, to zazwyczaj jedno z nich musi cofnąć kilkaset metrów na jakąś zatoczkę czy zakręt. Wjazd dla samochodów jest płatny kilka euro. Widokowo podjazd naprawdę spoko, malownicze zbocza gór, tunele wykłute w skale i bliskość natury sprawiają, że nie chce się stamtąd za szybko wracać. Jednak w takich sytuacjach nie ma lepszej motywacji niż ogromne chmury na horyzoncie.
Zjeżdżamy szybko do Włoch, aby poszukać jakiegoś sklepu, ale jak to zawsze we Włoszech kiedy masz bombę, siesta trwa w najlepsze…
Dlaczego Roglić zmienił skoki na kolarstwo?
Przed Kranjską Gorą jak każdy szanujący się Polak odbijamy na skocznię w Planicy. No cóż… chłopaki mają jaja. Odpowiadając na pytanie tytułowe, myślę że Primoż ma duszę romantyka i jednak woli widoczki z grani na 2000mnpm niż z belki startowej na przepaść.
Dzień 3: sprzedam rower!
Jak to zwykle bywa, trzeci dzień na takich wyjazdach jest dla mnie kryzysowy. Ten wyjazd jest jednak inny, bo ten trzeci dzień jest też tym ostatnim. 3/5 ekipy ma zaplanowaną jakąś niesamowitą rundę po Słowenii. Runda ma jednak wg mnie trzy minusy: 150km długości, 3000m przewyższenia i ogólnie trzeba ją przejechać rowerem. Początkowo więc swoje myśli kieruję na słynne Jezioro Bled. Strava mówi, że to 75km w dwie strony i praktycznie ciągle płasko. Po chwili skumałem, że jeśli nie pojadę dziś w góry, to następną górą będzie w najlepszym przypadku Góra Kalwaria…
Trzy dni, trzy kraje
Okazuje się, że całkiem niedaleko jest taka fajna góra, którą większość was pewnie kojarzy z nazwy, a niektórzy zapewne tam też byli. Grossglockner! A konkretniej mówiąc: Grossglockner Hochalpenstrasse. Sam Grossglockner to najwyższy szczyt Austrii (3798m npm.), który gdzieś tam był widoczny, ale w sumie to nie wiem gdzie 😉 Trzeci dzień spędzam w Austrii wraz z Pawłem. Udajemy się samochodem do miejscowości Heiligenblut, gdzie już czeka na nas cel. Sam podjazd można rozpocząć już właściwie kilka kilometrów wcześniej i kilkaset metrów niżej, ale po co sobie utrudniać życie!
Właściwie nie wiem ile kilometrów ma ten podjazd, bo jest on bardzo nieregularny, a cała trasa alpejska składa się z dwóch szczytów: Hochtor oraz Edelweissspitze. Miejscówka przypomina mi mocno Przełęcz Transfogarską, na której byłem równo rok temu, a i też o niej pisałem o tu. Na dole temperatura w cieniu osiąga 34 stopnie i raczej nie ułatwia podjazdu. Po godzinie jesteśmy na pierwszym szczycie. Hochtor: 2504m npm. Widokowo jest całkiem dobrze, ale do szczęścia jeszcze trochę brakuje.
Najbardziej przedsiębiorcza góra świata
Szczęście przychodzi na drugim szczycie. Edelweissspitze: 2571m npm. Ostatnie dwa kilometry wspinaczki prowadzą po kostce, gdzie średnie nachylenie oscyluje w granicy 13%. Wydaje się nie dużo, ale na takiej wysokości jest już naprawdę ciężko. Aaa… zapomniałem, ruch na tej górze jest porównywalny z ruchem na parkingu przed Lidlem w sobotnie przedpołudnie. Mimo, że wjazd tam samochodem kosztuje 36 euro, a motocyklem jakieś 20 to nie brakuje chętnych. Fani motoryzacji mieliby tutaj naprawdę co oglądać. Na samochodach znam się w sumie słabo, ale za to na matematyce nieco lepiej. Myślę, że ta góra przez swoje ceny wjazdu zarabia na siebie dobre 3mln euro dziennie. Nieźle co? Na jej miejscu też bym odpoczywał zimą i zamykał się od października do maja 😉
Jak smakuje ciasto truskawkowe i cola na takiej wysokości?
Zajebiście.
No dobra, zostaje nam 20km zjazdu do auta i pewnie nic się już tam nie wydarzy. Dlatego przejdę do krótkiego podsumowania.
Pierwotnie cały wyjazd miałem spędzić w Słowenii, a spędziłem tam ledwo jeden dzień. Jako cel kolarski to państwo nie oferuje zbyt wiele i myślę, że rozsądne jest łączenie tego z państwami ościennymi, jak też uczyniliśmy. Słoweńskie Alpy są bardzo podobne do tych znanych w Dolomitach i mimo wszystko to właśnie ta druga miejscówka wciąż pozostaje moim numerem jeden gdyż oferuje dużo więcej możliwości. Zoncolan? Wiadomo, nigdy więcej 😉 Grossglockner? Serio polubiłem ten podjazd, mimo ogromnej ilości samochodów, porównywalnej chyba tylko do Stelvio. Mam nadzieję, wrócić tam niedługo. Tym razem od strony Zell am See. Do zobaczenia!
Pingback:Gdzie na rower w Karkonoszach?
Pingback:Como + Alpy Włosko - Szwajcarskie | Z blatu po świecie