Maniago. Italia. Piąty dzień sierpnia 2018 roku. Dzień który zapamiętam na długo. Właśnie dziś prawdopodobnie przyjdzie mi zmierzyć się z górą legendą – Monte Zoncolan’em. Tego dnia na trasie towarzyszy mi Mateusz. Mateusza poznałem kilka dni wcześniej. Rzuciłem wtedy hasło: a może by tak pojechać na Zoncolan? Drugi raz nie musiałem proponować…
Wyruszamy grubo przed świtem, bo czas nas mocno ogranicza. Trasa wytyczona przed Google ma jakieś 180km i tylko jeden podjazd. Ten podjazd. Muszę przyznać, że pierwszy raz w życiu wyruszyłem w trasę ze śniadaniem w kieszeniach, zamiast w żołądku. Nie do końca jesteśmy przekonani czy uda nam się osiągnąć zamierzony cel, wszystko zależy od tempa i czasu. Pierwsze kilometry idą całkiem sprawnie. Gdzieś po godzinie robi się już całkiem jasno i możemy śmiało wyłączyć lampki. Zaczynają nas nieco niepokoić drogowskazy na „Passo Rest”. Ciągle jedziemy zgodnie z mapą oraz za ich wskazaniami. Początkowo jakoś nie przywiązujemy do tego zbyt wielkiej wagi, przecież ma być płasko jak na stole aż do samego Ovaro. Na pewno droga gdzieś zaraz odbije, a my ominiemy przełęcz. Na pewno… Chwilę później droga zamienia się w wąską dróżkę i zaczyna piąć się mocno do góry. Po 45 minutach podjazdu meldujemy się na szczycie przełęczy.
Mamy już wystarczająco duże opóźnienie, aby zacząć wątpić w osiągnięcie celu. Jemy pierwsze śniadanie. Podziwiamy grę świateł o wschodzie słońca. Po chwili dla Instagrama ruszamy krętą drogą w dół. Przed Ovaro robimy szybką kawkę, jemy drugie śniadanie i pędzimy dalej.
Puls po kawie w końcu zaczyna wskazywać jakieś sensowne wartości. W tym momencie mamy dobre 45 minut opóźnienia, ale pokusa zdobycia tej góry jest dużo silniejsza i postanawiamy podjąć rękawicę.
Skręt w prawo i zaczynamy zabawę. Do „wrot piekieł” podjazd bez historii. Bo kolarska historia zaczyna się właśnie tutaj. Każde sto metrów tej góry, każdy zakręt skrywa jakąś kolarską historię. Każdy fragment podjazdu ma swojego patrona, wielkiego kolarza. To na tych 4,5km rozgrywały się w przeszłości wielkie spektakle i ogromne dramaty. To tu, kilka miesięcy temu swój wielki triumf odniósł Chris Froome. Pamiętam także batalie Rogersa i wielki dramat Bongiorno w 2014 roku. Triumf mojego idola – Ivana Basso w 2011. To także gdzieś tutaj Vouter Poels wyrzucił jednemu z polskich kibiców okulary do lasu.
U mnie rozpoczyna się opcja „dramatu”. Mateusz znika gdzieś daleko z przodu. Na licznik postanowiłem nie patrzeć już wcale. Kilometry przestaja płynąć. Prędkość przestaje przekraczać 8km/h. Góra zdaje się nie mieć końca. Kilkadziesiąt dni później (choć zegar uważał, że minut) docieram do jednego z trzech tuneli.
Kolarska historia po raz kolejny uderza do mojej świadomości. W trzecim tunelu przypominam sobie o przysłowiu: kto pierwszy wyjedzie z ostatniego tunelu, ten pierwszy zdobędzie szczyt. I tak też się stało tym razem. Mateusz już pewnie zdążył rozbić tam namiot – pomyślałem. Jeszcze dwa zakręty. Jeszcze ostatnia prosta. I jest. Kolejne marzenie zostało spełnione. Ja to jestem szczęściarz!
Powiem Wam, satysfakcja w tym momencie była porównywalna z tą, gdy wychodziłem z sali po obronie pracy dyplomowej. Kilka szybkich fotek i spadamy. Strome góry mają to do siebie, że gdy je podjeżdżamy to strasznie bolą nas nogi, a gdy zjeżdżamy to strasznie bolą nas ręce. Niestety, super wypasione karbony Mateusza przestają współpracować z hamulcami. Musimy co chwilę się zatrzymywać, aby chłodzić obręcze.
To kosztuje nas kolejne cenne minuty. A Mateusza kolejne cenne złotówki Suma summarum, udało się zjechać do Ovaro. Teraz tylko 80km i jesteśmy w domu. Ale jest też jeszcze raz tego dnia Passo Rest… Najpierw zaczyna odcinać moje siły, chwile później siły Mateusza. Zatrzymujemy się przy wodospadzie (bo klimatyzacja) i weryfikujemy nasze zapasy pożywienia. Ja mam paczkę najpyszniejszych na świecie ciastek. Mateusz kilka kradzionych ze stołówki hotelowej dżemów. W tym momencie już nie myślimy o naszym spóźnieniu. Godzinę później robimy szybki stop na colę. Mateusz zaczyna odczuwać lekkie kołatanie serca. Ale szybko opanowuje sytuację. Później jeszcze użądla mnie pszczoła. Bo czemu by nie… Już prawie zaczynamy sobie organizować transport zastępczy, bo kontrolka sił jest już zdecydowanie na rezerwie.
Do hotelu docieramy półtorej godziny spóźnieni i praktycznie z marszu ruszamy… do pracy, jaka nas czeka jeszcze tego dnia.
Dzień pełen przygód. Pełen zmęczenia. Pełen prób charakteru. Najlepszy dzień rowerowy tego roku, a być może i życia. Dzięki Mateusz!
Pingback:Słowenia – czy taka piękna, jak ją opisują?
Pingback:Como + Alpy Włosko - Szwajcarskie | Z blatu po świecie