Menu Zamknij

Tyrol – Austria

Nie będę ukrywał, że głównym celem tego wyjazdu były szosowe Mistrzostwa Świata rozgrywane w Innsbrucku i jak się uda z pogodą, to odhaczenie kilku kultowych podjazdów w okolicy. Data wydarzenia, a więc koniec września, pozwalała myśleć, że w tej części Alp będzie raczej wczesnozimowa aura. Nic bardziej mylnego… a kilogramy zimowych ubrań kolarskich okazały się bardzo nietrafionym pomysłem. Do uzupełnienia krótkiego stroju wystarczyły rękawki, nogawki i jakaś kurtka z rękawiczkami na zjazdy.
Pierwszy dzień planowaliśmy kolarsko spędzić w Czechach, jednak gdy o 6 rano termometry w Czeskim Krumlowie wskazały zero stopni, postanowiliśmy pojechać od razu do Austrii. Szybka analiza Stravy, aby połączyć to z indywidualną czasówką mężczyzn i wybór pada na Zillertal. Podjazd od miejscowości Hippach to ponoć jedyna słuszna opcja tej góry. Podjazd zaczyna się od mocnego uderzenia, nachylenie nie ma zamiaru ani na chwilę spaść poniżej 10%. Cały podjazd bardzo widokowy, znikome fragmenty trasy prowadzą lasem, co pozwala w pełni sycić się alpejskimi widokami. Na szczyt dojeżdżamy mocno zmęczeni, ale kto myśli o zmęczeniu gdy w koło takie widoki…
Zillertaler Hochenstrase chill

Napięty grafik nie pozwalał na długi odpoczynek i po chwili ruszyliśmy w dół, aby zdążyć na przejazd najlepszych kolarzy w MŚ na czas.

 

Kwiato leci full gas!

 

Bazę noclegową zaplanowaliśmy w miejscowości Langenfeld, aby mieć dobry start na te wszystkie przełęcze, o których tyle naczytałem się w sieci
Drugi dzień, był tym, w którym miałem wyjechać rowerem wyżej, niż dotychczas (sorki Stelvio, ale i tak nie za bardzo cię polubiłem). Rettenbach, bo o tym podjeździe mowa, wspina się na wysokość 2798m npm. i jest drugim najwyższym asfaltem w kontynentalnej Europie. Austriacy uważają, że jest najwyższy, ale to zapewne wynika z tego, że nigdy nie byli w Sierra Nevadzie
Bye, bye Stelvio z moich palmares 😀

Podjazd zaczyna się w słynnym kurorcie narciarskim Solden i wiedzie północno zachodnim zboczem góry, na szczycie której znajduje się lodowiec Rettenbachferner. Tak, to ten sam lodowiec, gdzie co roku jest inauguracja pucharu świata w narciarstwie alpejskim!

 

Z tej perspektywy lodowiec wydaje się niezbyt stromy, inaczej sprawa wygląda jak staniemy z nim oko w oko

Sam podjazd to droga przez mękę, średnie nachylenie wynosi tutaj 11%, pewnie byłoby jeszcze wyższe, gdyby nie krótki zjazd w połowie drogi. To tutaj kończyły się królewskie etapy wyścigów dookoła Szwajcarii oraz Austrii. To właśnie tutaj Michał Kwiatkowski został przyłapany na „tropieniu węża” w 2016 roku. To tutaj też kręcone były sceny do ostatniej części Bonda – Spectre. Ja postanowiłem pojechać sobie tę górę nieco mocniej od pozostałych kolegów i samemu powalczyć ze słabościami. Na Stravie udało mi się zanotować czas w top10 na całym podjeździe, więc chyba wstydu nie ma (etapy Tour de Suisse i Tour of Austria miały metę 2km przed szczytem podjazdu na Ski Arena). Na lodowcu trwały już pierwsze prace związane z przygotowaniami do sezonu narciarskiego. Teraz, gdy to piszę śniegu jest tam już wystarczająco do śnieżnych szaleństw. Na zjeździe z Rettenbacha można śmiało bić swoje maksymalne prędkości, ja wykręciłem 92km/h bez większego wysiłku i aerodynamicznej pozycji. Chwilę później zatrzymuje nas grupa lokalnych gospodarzy, która niczego sobie nie robiąc udaje się na wypas.

Full wypas

Deserem w tym dniu był podjazd Timmelsjoch (2509m npm.), czyli przełęcz leżącą na granicy Austriacko-Włoskiej. Po drodze wyprzedają nas grube miliony dolarów w postaci najnowszych modeli Ferrari, czy innych Porsche. Włoska strona podjazdu jest dużo bardziej urokliwa. Zaś po stronie Austriackiej można bić swoje prędkości maksymalne. Tym razem po przybraniu pozycji aero udaje mi się osiągnąć 98km/h, a więc znowu troszkę zabrakło do tej magicznej granicy

Góry vs Ferrari

 

Italio, który to już raz?
Dzień trzeci, był o tyle ciekawy, że już po 15km złapałem bombę i zwyczajnie nie miałem siły jechać dalej… No dobra, był dużo ciekawszy! Po opanowaniu głodu i wszystkiego co z tym związane zdobyliśmy przełęcz Kuhtai (2020m npm.). Podjazd sam w sobie niczym szczególnym się nie wyróżniał. Większość trasy w lesie. Widoki zaczynają się jakieś 300m w pionie przed szczytem przełęczy. Nie wszyscy jednak wiedzą o magicznej bocznej drodze odchodzącej przed szczytem przełęczy, która wiedzie na 2350m npm. i kończy się przy bardzo urokliwym alpejskim jeziorku. Ogólnie jak usiadłem tam na ławeczce, to przez dobre 20 minut nie było takiej siły, która by mnie stamtąd ruszyła.
Prawie jak w Ranczo

Ale ruszyć w końcu trzeba było, bo tego dnia w planach była jeszcze jedna przełęcz – Hahntennjoch (1894m npm.) Niesamowite widoki zaczynają się gdzieś w połowie podjazdu od strony miasteczka Imst. Droga prowadzi doliną, a wraz z nabieraną wysokością mamy po prawej coraz to większe przepaści. Szczyt sam w sobie d*** nie urywa, więc nie tracimy czasu i mkniemy w dół. Do „bazy” docieramy na konkretnej bombie i marzeniem każdego z nas jest jakieś szybkie jedzenie.

Hahntennjoch i jeden z jego zakrętów

Dzień czwarty postanawiam poświęcić na krótki rozjazd i oglądanie kobiecych zmagań. Do Innsbrucka udaję się z Michałem. Postanowiliśmy wybrać „stopa”, bo ceny komunikacji autobusowej i kolejowej w Austrii są po prostu bardzo wysokie  Tego dnia mamy możliwość przejażdżki nieprzyzwoicie drogimi modelami samochodów typu Audi RS5 i innych takich. Do Innsbrucka docieramy więc bardzo szybko. Bierzemy tramwaj nr 6 i udajemy się w kierunku Igls. Przy trasie czuć atmosferę kolarskiego święta. Spore grupy kibiców z całego świata. Kampery szczelnie wypełniające pobocza dróg. Napisy z farby zakrywające większość powierzchni asfaltowej. Zdążyliśmy na ostatnie dwie rundy wyścigu kobiet podziwiając samotną złotą akcję Anny Van der Breggen i piękną walkę Gosi Jasińskiej zwieńczoną 5 lokatą.

Anna Van Der Breggen pędzi po złoto!

 

Piąty dzień, czyli – nadszedł dzień dzisiejszy! Ten w całości poświęciliśmy na najważniejszy wyścig w szosowym kalendarzu. Rano objazd trasy zmagań, niestety niepełny… gdyż na słynną ściankę Holl, wstępu już nie było. Na podjeździe pod Igls nieprzebrane tłumy kibiców, czegoś takiego na żywo nie widziałem jeszcze nigdy. Kolarskie święto i piknik w jednym. Całe sektory zajęte przez nacje Holendrów, Norwegów, Włochów i innych. Bardzo dużo przy trasie pojawiło się także Polaków. W powietrzu oprócz zapachu smażonej kiełbasy było czuć, że zaraz właśnie tutaj zostanie napisany kolejny, piękny, rozdział kolarskiej historii. Peleton z rundy na rundę zdawał się być coraz mniejszy, a tempo coraz wyższe. O trudności trasy świadczył fakt, że trzykrotny mistrz świata – Peter Sagan odpadł od zasadniczej grupy już 100km przed metą. Niestety podobny los spotkał także Michała Kwiatkowskiego na szóstej rundzie. Na ostatniej rundzie twarze wszystkich kolarzy odzwierciedlały ich ogromny wysiłek i wolę walki. Każdy z nich dawał z siebie tego dnia 120%, każdy z nich marzył o tęczowej koszulce. A ta, tego dnia, powędrowała w ręce Alejandro Valverde, który dopiął swego i po sześciu obecnościach na podium MŚ w końcu stanął na tym najwyższym stopniu.

Święto, święto, święto!

 

Do 26 września Innsbruck kojarzył mi się tylko ze skokami narciarskimi i turniejem czterech skoczni, od dziś mam już głównie kolarskie skojarzenia związane z tym urokliwym austriackim miastem.
Te Mistrzostwa Świata były zdecydowanie najlepszym wyścigiem, jaki miałem okazję do tej pory obserwować na żywo przy trasie. Austriacy zorganizowali perfekcyjną imprezę. Ich Alpy to raj na ziemi dla kolarzy i myślę tam kiedyś wrócić, bo jeszcze sporo podjazdów jest tam do odhaczenia!
Danke Tirol!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *