Zacznę może od tego, że jakoś nie planowałem tego wyjazdu. Około miesiąc temu w luźnej rozmowie przy piwku chłopaki z Luxa (taka firma z odzieżą kolarską 😛 ) powiedzieli, że mają wolne miejsce na wyjazd do Rumunii. A jako, że było to już któreś piwko z rzędu to ochoczo się zgodziłem. Ten kraj kojarzył mi się wtedy tylko z Przełęczą Transfogarską, która przez wielu uznawana jest za jedno z ładniejszych miejsc w Europie. Byłem też przekonany, że Rumunia to max 6h drogi z Rzeszowa, a ceny na miejscu będą podobne jak na Ukrainie.
Jak bardzo się myliłem? Otóż okrutnie… Dodatkowo, dzień przed wyjazdem dowiedziałem się, że wyjazd nie jest jutro, a dziś wieczorem 😀
Po 6h jazdy docieramy zaledwie na Węgry, a niezawodne Google Maps pokazuje, że do celu pozostało nam jeszcze jakieś 9h jazdy. Jazdy po drogach, nazwijmy to, nienajlepszych… Z całości podróży, autostradą poruszaliśmy się przez mniej niż 10% czasu. Wisienką na torcie była sama końcówka podróży. Droga asfaltowa którą podróżowaliśmy zamieniała się w coraz mniej asfaltową, nagle w kamienistą, chwilę później w górską kamienistą drogę ze ściankami przekraczającymi śmiało 20%. Z początku myśleliśmy, że szybko się to skończy, jednak po 20 minutach życzeniowego myślenia zrozumieliśmy, że Rumunia to jednak stan umysłu. Po pokonaniu dwóch offroad’owych przełęczy docieramy z powrotem do cywilizacji, a chwilę później do miejsca docelowego – Corbeni.

Jako, że nocleg mieliśmy przy Trasie Transfogarskiej, to drugiego dnia postanowiliśmy ruszyć w kierunku przełęczy. Początkowo największym problemem był stan dróg. Mnóstwo sporych dziur, każda z predyspozycją do spowodowania kapcia, albo od razu dwóch. Po chwili wspinaczki docieramy do Jeziora Vidraru i otaczających go gór oraz ponad 150 metrowej tamy na nim. Trochę taka Solina, trochę Jezioro Rożnowskie.

Dalsza część trasy to jazda wzdłuż owego jeziora. 20km krętej drogi, raz pod górę, raz z góry. Wszyscy jednak ciągle czekamy, kiedy ta droga zacznie w końcu piąć się na te 2000m nad poziom morza… Chmury na horyzoncie pozwalają nam myśleć, że słoneczko za moment się skończy. Droga zaczyna powoli iść w górę. Dość łagodnie 5-6%. Słońce znika za chmurami. Chwilę później dostajemy po twarzy pierwszymi kroplami deszczu. Do szczytu mamy wciąż około 10km drogi. Postanawiamy zawrócić do tunelu i przeczekać pogodę. Tam spotykamy lokalnego kolarza, który mówi, że to letni deszczyk i przejdzie za około 30 minut. Pół godziny później zebrały się już całkiem poważne chmury i jedyne co było widać to deszcz i najbliższe drzewa na pagórkach. Jednak lokalny wciąż zapewniał, że 30 minut i wyjdzie słońce. Temperatura spadła do 12 stopni. Ten, kto wziął kurtkę był w tym momencie zwycięzcą – ja klasycznie okazałem się być przegrywem… Po kwadransie nowo poznany kolega z Rumunii mówi że za pół godziny… wiadomo co. Jednak jedno trzeba mu przyznać. Miał rację! Za czwartym razem, ale miał rację! Po dwóch godzinach spędzonych w tunelu ruszamy ku szczytowi w lekkiej mżawce, ale z dużymi szansami na zdobycie przełęczy.

Po chwili mżawka ustępuje, a my wyjeżdżamy ponad lasy, gdzie widoki zdecydowanie rekompensują ten tunelowy biwak. W dolinie widzimy jak piętrzą się chmury, my jesteśmy wysoko ponad nimi i podziwiamy bajeczne widoki! Docieramy do szczytu, dość nietypowego, bo szczyt przełęczy znajduje się… w tunelu. Przejeżdżamy na chwilkę na drugą stronę góry. Tam atmosfera dość sielankowa, pełno smażalni kiełbas i innych lokalnych specjałów. Właściwie to świeci nawet słońce i gdyby nie mokry asfalt, to pomyślałbym, że ich ta ulewa jakoś ominęła.
Ponadto jest tam super długi korek samochodowy o długości ponad 3km… Wygląda jakby wszyscy przyjechali na te kiełbaski z grilla 😉 My robimy szybką fotkę i wracamy do bazy. Brak kurtki odczuwam dziś po raz drugi. Hamuję, nie dlatego, że jest cholernie ślisko i kręto, lecz głównie ze względu na te przeszywające podmuchy wiatru. Przed nami 65km drogi, która prowadzi w zdecydowanej większości z górki. Oczywiście udaje mi się zaliczyć w tym czasie jakieś 74839 dziur w asfalcie, 4729 wybojów oraz 32829 aut wyprzedzających na przysłowiową żyletkę.

Następnego dnia ruszamy na kolejną znaną rumuńską drogę – Transalpina. Jej najwyższy szczyt znajduje się na wysokości 2145m. Jednak, żeby wsiąść na rower musimy pokonać autem odległość 160km. Niby nie dużo, ale przypominam, że to Rumunia. Niecałe 3h później w miejscowości Novaci wsiadamy na rowery i ruszamy ku górze. Tutaj stan asfaltów jest naprawdę bardzo dobry. Sam podjazd też zaczyna się od razu, często nachylenie nie spada poniżej 9%. Po godzinie docieramy na jedną z przełęczy poprzedzających główne danie. Klasycznie obserwujemy tworzące się chmury deszczowe gdzieś nad naszym miejscem docelowym. Takie już chyba są te góry… dostajemy kilka kropel mżawki w ostrzeżeniu, jednak po chwili ruszamy!

Droga w całości jest odsłonięta od drzew, więc ciągle można podziwiać bardzo przyjemne widoki. Na szczyt docieramy w otoczeniu ciemnych chmur deszczowych, więc kilka szybkich fotek i pora wracać. Uciekając przed deszczem robię KOMa na jednym z podjazdów, jednak i to nie wystarcza by tego dnia również trochę zmoknąć. Wjeżdżam w chmurę gradową, a konkretnie w jej samą końcówkę. Dwie minuty później mogę znowu cieszyć się słońcem i widoczkami 🙂
I tak oto udało się odhaczyć dwie fajne rumuńskie przełęcze. Jest jeszcze trzecia – droga Transbucegi. Jednak ten cel pozostawię sobie, gdy już powstaną te wszystkie drogi ekspresowe i autostrady do Rumunii 😀
Podsumowując cały wyjazd, Rumunia to całkiem fajny kraj z niesamowitymi widokami. Stan dróg oceniam jako przeciętny… w Polsce serio nie mamy na co narzekać! Ceny w sklepach i knajpach bardzo zbliżone do tych w Polsce. Ich waluta – Lej, też fajnie się przelicza do naszej złotówki – gdyż kursy obu są prawie równorzędne. Oczywiście w sklepikach na wsi ceny są dość wysokie, jednak sprawę ratują supermarkety typu: Lidl, Kaufland czy Carrefour. Ceny benzyny bardzo zbliżone do tych u nas. Na ich wsiach życie jest cofnięte o około 30 lat w stosunku do tego co u nas. Kierowcy to zdecydowanie stan umysłu. Wyprzedzają tam, gdzie większość z nas by nawet o tym nie pomyślała. Ale na szczęście obyło się bez groźnych sytuacji. Będąc w Rumunii masz sporą szansę stanąć oko w oko z niedźwiedziem. Żyje ich tam około 6500 sztuk (dla porównania w Polsce jest ich około 90), a jeśli nie z nim, to może z wilkiem, tych żyje tam ponad 4000 sztuk 😀 Nam spotkanie z nimi się nie udało, choć ich ślady chyba mieliśmy okazję kilkukrotnie zaobserwować ostatniego dnia podczas wyprawy w góry! 😀

Czy polecam? Oczywiście, że tak! Najlepiej zaplanować sobie wyjazd tak, aby czas podróży nie przewyższał czasu na miejscu. 3 dni to zdecydowane minimum pobytu w tym kraju 😛
Pingback:Słowenia – nie taka piękna, jak ją opisują?